Wszechświat

Poniżej zamieszczam dwa teksty:

  1. Krótka historia wszystkiego

  2. Nasze miejsce we Wszechświecie

Oba teksty napisane są językiem zrozumiałym dla licealisty, choć traktują o sprawach nauki.

Pokazują one skąd się wzięliśmy w tym świecie i jaką w nim odgrywamy rolę.

Ręczę, że przy czytaniu co najmniej kilka razy się zdziwicie.

Na przykład z drugiego tekstu wynika, że w Naszej Galaktyce jest około 250 miliardów gwiazd, a takich galaktyk jest we wszechświecie bilion.

To się tak łatwo mówi „bilion”, ale 1 milion zł w świeżutkich banknotach to niewiele więcej niż metr. Tymczasem 1 miliard zł to ponad kilometr, a 1 bilion zł zajmuje 1100 km.

Krótka historia wszystkiego

TRUDNE POCZĄTKI

Według mitologii greckiej na początku był chaos, który zrodził boginię Gaję, czyli Ziemię i boga Uranosa, czyli niebo.

W mitologii słowiańskiej i co ciekawe w chińskiej, świat narodził się z jajka. Może coś w tym jest, skoro tak odległe światy są wyjątkowo zgodne w tej kwestii.

W buddyzmie świat to harmonia bez planu i celu i żaden bóg go nie stworzył.

To wszystko jednak nie tłumaczy skąd wzięły się Chaos, Jajka i świat w ogóle.

Natomiast Żydzi według swojej religii wierzą, że to Jahwe stworzył świat w sześć dni, 5786 lat temu.

Wyobraźmy sobie linię obrazującą upływ czasu. Jeśli to 5 786 lat zajęłoby na niej odcinek 1 cm, to czasowi rzeczywistego trwania świata odpowiadałyby… 24 kilometry!… kilometry!!!, bo według uczonych wszechświat trwa 13 miliardów 800 milionów lat.

Aby uratować ten nieszczęsny przekaz o sześciu dniach, autorytety religijne zaczęły ponad 100 lat temu twierdzić, że to taka alegoria i że każdy dzień trwał w rzeczywistości miliony lat.

No dobrze. A co nauka mówi na temat stwarzania świata?

Aż boję się zaczynać, by nie narazić się na zarzuty, że to jakiś totalny bełkot. No bo zobaczcie sami:

Na początku nie było nic. I już tym stwierdzeniem strzelam sobie w kolano, bo jak mówię „nic”, to wszyscy, mnie nie wyłączając, wyobrażają sobie czarną pustkę pozbawioną jakiejkolwiek materii. Tymczasem tej „pustki”… też nie było.

No dobrze, idźmy dalej. W pewnym momencie nastąpił Wielki Wybuch lub jeśli ktoś woli Big Bang. I to jest strzał w drugie moje kolano, bo jak mówię „w pewnym momencie”, to tak jakbym dopuszczał, że były jakieś wcześniejsze momenty. Tymczasem dopóki nie powstał świat, nie było też czasu, więc i wcześniejszych momentów… też nie było.

Dlaczego my nie potrafimy rozmawiać na takie tematy? Dlaczego na przykład nie potrafimy wyobrazić sobie elektronu, który jednocześnie przechodzi przez dwa odległe otwory w ściance i na dodatek zachowuje się tak, jakby wiedział, co go za tą ścianką spotka?

Dlaczego nie możemy sobie wyobrazić, że w kosmicznej przestrzeni są dziury, z których nic się nie wydostaje. Nawet informacja. A to dlatego, że przestrzeń wokół nich jest… zakrzywiona. Hm.

To wszystko to wina ewolucji. Miliony naszych przodków miały nie lada zadanie, by przeżyć. Musieli efektywnie bronić się przed lwem, tygrysem lub agresywnym sąsiadem. Musieli zdobywa

pożywienie dla siebie i dzieci. Musieli umieć oczarować jak największą liczbę partnerek i z ich pomocą efektywnie propagować swoje geny lub sprawia

, że ojciec mojego dziecka nie ma ochoty zapładniać innych dziewczyn, a potem opiekować się ich i jego potomstwem, w zamian za to, opiekuje się mną oraz dziećmi moimi i… ewentualnie jego. (Tak, tak, nawet 10 Kazimier Szczuk nie przekona mnie, że kobiety i mężczyźni są genetycznie tacy sami.)

Kto w tych warunkach zajmowałby się czymś, czego nie widać? Nasz język jest dostosowany do tego, by móc przetrwać i spłodzić tylu potomków, ilu się da, a nie opisywać ten świat taki, jakim jest.

Wynikające z genetyki ograniczenia, postrzegamy na każdym kroku. Widzimy tylko bardzo wąziutki zakres promieniowania elektromagnetycznego od podczerwieni do ultrafioletu. Nie widzimy fal radiowych, promieniowania podczerwonego ani ultrafioletu, promieniowania rentgenowskiego ani kosmicznego. A to przecież takie samo promieniowanie, jak widzialne, tyle że o falch krótszych lub dłuższych.

Słyszymy tylko wąski zakres drgań powietrza od infra do ultradźwięków. Postrzegamy tylko cztery wymiary.

To wszystko jak widać wystarczyło do tego by przeżyć i dać życie potomstwu, a przez miliony lat człowiek i jego przodkowie nie mieli innych ambicji.

Pomimo tych ograniczeń dziś bardzo dużo wiemy o pierwszej sekundzie dziejów Wszechświata, ale to przeważnie nie nadaje się do popularyzacji, bo nie ma takich słów, które mogłyby to opisać w sposób powszechnie zrozumiały, o czym już przekonaliśmy się wcześniej.

Opuśćmy więc tę nieszczęsną pierwszą sekundę i lećmy dalej. Po jednej sekundzie Wszechświat miał już rozmiar 300 000 km, czyli tyle co z Ziemi do Księżyca. Po roku był większy niż Układ Słoneczny, a po 300 000 lat nastąpił magiczny moment w jego dziejach. Wyglądało to tak, jakby ktoś włączył w nim światło.

Biblia mówi, że pierwszego dnia Bóg stworzył Niebo i Ziemię, a potem światłość. I tu się myli. Światłość ogarnęła Nasz Wszechświat, gdy miał on 300 000 lat, a Ziemia powstała dopiero po jakichś… 9 miliardach lat.

Przed rokiem 300 000 Wszechświat był bardzo gorący. Nawet nie tysiące, ale raczej miliony, a nawet miliardy stopni. Czy stopni Celsjusza czy Kelwinów to w sumie bez znaczenia, bo czym jest te 273 stopnie różnicy wobec miliona.

Ale Wszechświat rozszerzał się z prędkością światła i wobec tego stygł.

Kiedy sprężamy gaz, to on się ogrzewa. Każdy komu przyszło pompować koło roweru konwencjonalną pompką, wie o tym, bo w końcu pompka zaczynała parzyć ręce. I na odwrót, kiedy gaz się rozpręża – stygnie. W oparciu o to zjawisko działa wasza lodówka. Na jej zewnątrz jest metalowe pudełeczko, do którego pompka pompuje gaz. Gaz się rozgrzewa, ale ze względu na metalową obudowę, szybko stygnie. Kiedy gaz ma temperaturę pokojową jest rozprężany do metalowego pudełeczka wewnątrz lodówki. Pudełeczko robi się wobec tego zimne i chłodzi wnętrze lodówki. Szatański pomysł. Nie?

Przed rokiem 300 000 temperatura Wszechświata była wyższa niż 3 000 stopni i wypełniała go plazma złożona głównie z protonów i elektronów. Każdy komu coś zostało z lekcji chemii wie, że elektron i proton tworzą parę, zwaną atomem wodoru. No tak, ale to w temperaturze pokojowej.

W temperaturach wyższych niż 3 000 stopni zderzenia między cząstkami są tak silne, że wiązanie protonu z elektronem rozlatuje się i w ten sposób otrzymujemy stan skupienia zwany plazmą. Oprócz plazmy Wszechświat przeszywało wszechobecne wysokoenergetyczne promieniowanie kosmiczne. Ale ono miało zbyt dużą energię (albo inaczej mówiąc zbyt krótką falę), abyśmy je mogli zobaczyć. Przed rokiem 300 000 Wszechświat był czarny.

W temperaturach niższych niż 3000 stopni, proton i elektron tworzą atomy, w których elektrony krążą wokół protonów po ściśle określonych orbitach. Gdyby nie te orbity, elektron zderzyłby się z protonem tworząc neutron.

Każdej orbicie przypisana jest inna energia. Najniższa na najbliższej jądru orbicie i na niej znajduje się zazwyczaj elektron.

Podczas zderzeń z innymi atomami wodoru elektrony przeskakują jednak na wyższe orbity i… prawie natychmiast wracają. Ale muszą się wtedy pozbyć nadmiarowej energii, bo dalsze orbity mają wyższą energię niż ta podstawowa. Robią to, wysyłając w świat kwant energii w postaci promieniowania elektromagnetycznego. Energia tego kwantu leży w zakresie widzialnym dla ludzkiego oka. Wobec tego kiedy temperatura Wszechświata spadła poniżej 3 000 stopni, rozbłysł on feerią świateł, tak jakby Ktoś włączył w nim światło.

GWIAZDY

Po roku 300 000 Wszechświat był wypełniony prawie wyłącznie wodorem. Zastanówmy się, czy Wszechświat był nim wypełniony równomiernie. To wbrew pozorom bardzo, bardzo ważne. Bo jeżeli w jakichś miejscach było go więcej niż w innych, to dlaczego, z jakiego powodu i dlaczego w tych miejscach, a nie innych?

Do lat dwudziestych dwudziestego wieku wszyscy naukowcy na świecie wierzyli, że wszystko ma swoją przyczynę. W owym czasie triumfy zaczęła jednak święcić nowa dziedzina nauki zwana fizyką kwantową. Jednym z jej pierwszych osiągnięć było odkrycie, że nie wszystko musi mieć swoją przyczynę. Niektóre rzeczy dzieją się ot tak po prostu, przez przypadek. Jak w ruletce. Albert Einstein był przeciwnikiem tej tezy. Twierdził, że nie wierzy, by Bóg grał z nami w ruletkę. Po jakichś dziesięciu latach jednak skapitulował wobec niepodważalnych faktów odkrywanych przez fizyków kwantowych. Albo Bóg gra jednak z nami w ruletkę… albo może Go po prostu nie ma.

Albert Einstein jednak do swojego końca wierzył w istnienie Boga Izraelitów.

Tak czy owak przypadkowe zgrupowania atomów tworzyły się we Wszechświecie bez żadnej przyczyny. I to okazało się bardzo, bardzo brzemienne w skutki, z punktu widzenia dalszych losów Wszechświata.

Kolejnej przesłanki, że wodór w młodym wszechświecie tworzył przypadkowe skupiska dostarcza termodynamika. Hm, to brzmi groźnie, ale postaram się nie przekraczać pewnych granic, trudnych do pojęcia dla laika. Druga zasada termodynamiki w wersji lajt twierdzi, że Wszechświat „kocha” bałagan.

W rzeczywistości twierdzi ona, że entropia, czyli miara bałaganu zawsze rośnie, o ile nie inwestujemy energii, by temu zapobiec. Tymczasem, gdyby atomy były rozłożone we wszechświecie równomiernie, to porządek byłby nie do zniesienia.

O tym, że Wszechświat kocha bałagan świadczy łatwy do przeprowadzenia eksperyment z termodynamiki. Wystarczy przez tydzień nie inwestować energii w sprzątanie własnego pokoju i porównać jego wygląd przed i po eksperymencie.

Takie przypadkowe zgrupowania atomów wodoru w młodym wszechświecie miały kolosalne znaczenie dla jego przyszłości. Atomy wodoru mają masę. Małą, ale mają. Więcej atomów ma większa masę, a więc ich kupka w miarę wzrostu coraz silniej i silniej przyciąga grawitacyjnie inne atomy wodoru z okolicy. Po jakimś czasie z jakiegoś przypadkowego skupiska tworzył się kłębek o niewiarygodnie ogromnej masie i przyciągał atomy jeszcze mocniej i na dodatek z coraz większej odległości.

Atomy te podróżując latami, a nawet milionami lat rozpędzały się do ogromnych prędkości i po przybyciu na miejsce wyhamowywały, tracąc swoją energię kinetyczną, bo inaczej przeleciałyby na wylot. To powodowało wzrost temperatury skupiska. Mamy więc coraz większe i gęstsze skupisko atomów wodoru i na dodatek jego temperatura niebezpiecznie rośnie.

Przy 3 000 stopni protony i elektrony rozlatują się w swoje strony i mamy już do czynienia z plazmą.

Pomimo ogromnych prędkości same protony nie zderzają się ze sobą, bo są bardzo małe i wszystkie mają ładunek elektryczny dodatni, a więc się bardzo silnie odpychają. Ale temperatura rośnie: 10 000, 100 000, 1 000 000 stopni. Przy 15 milionach stopni energia protonów jest tak gigantyczna, że zaczyna jednak dochodzić do zderzeń. W ich wyniku zapoczątkowana zostaje sekwencja zdarzeń zwana reakcją termojądrową, w wyniku której powstają jądra helu-3, czyli cząstki złożone z dwóch protonów i jednego neutronu.

Ludzie umieją dzisiaj przeprowadzać taką reakcję termojądrową i nawet parę razy już to zrobili, doprowadzając do wybuchu bomby wodorowej. Trzeba tylko pewną ilość wodoru (może być w postaci wody) ogrzać do 15 milionów stopni i dalej to już pójdzie samo. To 15 milionów można osiągnąć za pomocą konwencjonalnej, uranowej bomby atomowej zastosowanej jako zapalnik. Bomba atomowa zrzucona na Hiroszimę to Pikuś w porównaniu z bombą termojądrową.

Gdyby nam się udało przeprowadzać bezpiecznie reakcję termojądrową, to byłby to koniec naszych problemów z energią. Na przykład samochody byłyby tankowane fabrycznie, bo litr wody wystarczałby na milion kilometrów. Wszystko do tej reakcji już mamy. Brak tylko kubła w którym możnaby tę reakcję przeprowadzać, bo najtrudniej topliwa substancja na Ziemi, węglik niobu topi się w 5600 stopniach Celsjusza. A tu trzeba 15 milionów!!!

Wracamy do naszego pokaźnego skupiska protonów, w którym ewidentnie nastąpiła eksplozja termojądrowa. Na pierwszy rzut oka, zbierane milionami lat zgromadzenie cząstek, powinno rozlecieć się po całej okolicy. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę ogromnej masy tego skupiska. Grawitacja spowoduje, że jednak wszystko pozostanie w kupce. Po jakimś czasie ustali się równowaga. Nieustająca eksplozja będzie rozsadzać materię na zewnątrz, a grawitacja będzie ją skupiać. Jedynie promieniowanie będzie bez przeszkód opuszczać to zgromadzenie, a także cząstki, które przez przypadek nabyły zbyt dużą energię, by wrócić.

Byliśmy właśnie świadkami narodzin gwiazdy. Ale… to jeszcze nie Słońce. Dlaczego? Wokół Słońca krążą planety, z których kilka składa się ze skał zbudowanych z innych pierwiastków niż wodór i hel. A tych w tamtejszym Wszechświecie ciągle nie ma.

Aby zobaczyć skąd się wzięły wszystkie pierwiastki z tablicy Mendelejewa prześledźmy dalsze losy naszej gwiazdy.

Wszystko zależy od jej masy. Najmniejsze gwiazdy po wyczerpaniu się paliwa protonowego będą powoli stygnąć, a grawitacja spowoduje, że materia skurczy się i utworzy białego karła. Dlaczego białego? Dopóki nie wyczerpie się energia umarłej gwiazdy, będzie ona świecić jak dotąd. Na biało. Potem, kiedy już nieco ostygnie, będzie to czerwony karzeł. A potem przestanie świecić w ogóle i będzie niewidoczna krążyć po świecie. Biada temu z kim się zderzy bez ostrzeżenia, bo przecież będzie czarna czyli niewidoczna.

Kiedy kończy się paliwo protonowe, ustaje czynnik rozsadzający gwiazdę i cała jej materia kurczy się, co powoduje wzrost temperatury. Ten wzrost zależy od wielkosci gwiazdy. W przypadku Słońca wystarczy on, by zainicjować nową reakcję termojądrową. Do tej pory jądra helu, utworzone w reakcji protonów, nie brały udziału w dalszych, efektywnych zderzeniach, gdyż miały ładunek dwa razy taki jak proton i były z tego powodu nietykalne, bo odpychały się zbyt silnie.

Teraz, w temperaturach przekraczających 100 milionów stopni, mogą one jednak ulegać dalszym reakcjom, w wyniku czego tworzy się węgiel, tlen i inne lekkie pierwiastki. Ale i to paliwo w jakimś momencie też się skończy i Słońce stanie się kiedyś białym karłem, tyle, że węglowo-tlenowym.

W największych gwiazdach reakcje termojądrowe idą jeszcze dalej. Dotąd, aż będzie jakiś zysk energetyczny podczas dalszych reakcji łączenia jąder atomowych. Takim kresem opisanych wyżej reakcji jest żelazo, które ma najniższą energię jądra. Po przekształceniu prawie całej materii w żelazo reakcje termojądrowe ustają raz na zawsze. Cała ogromna masa, a mamy tu do czynienia z największymi gwiazdami, podąża z ogromną prędkością w kierunku centrum. Po tej implozji część materii zostaje w środku, a część rozbryzguje się w kosmos. Takie zjawisko nazywa się eksplozją super nowej i jest to jedna z największych możliwych katastrof kosmicznych.

W czasie eksplozji tworzą się też pierwiastki leżące w tablicy Mendelejewa za żelazem. Do ich wytwarzania potrzebna jest ogromna energia, ale tej tu akurat nie brakuje. To, co zostaje w centrum, to gwiazda neutronowa. Podczas tej gigantycznej katastrofy załamaniu uległy wszystkie orbity elektronowe wokół jąder pierwiastków, protony połączyły się z elektronami i mamy coś, co przypomina materię, z której składają się jądra atomowe, tyle że bez ładunku elektrycznego. Same neutrony. Jeden cm3 tej gwiazdy waży dziesiątki tysięcy ton.

Pomimo masy wielokrotnie większej niż Słońce taki twór ma średnicę rzędu 20 km. Świeci jak gwiazda, wykorzystując ogromne zapasy swojej energii. Ma pole magnetyczne, które moduluje to świecenie tak, że w jedną stronę świeci ona bardziej niż w inną. No i obraca się wokół własnej osi, na przykład 32 razy na sekundę, choć ma 20 km średnicy!

Kiedy w latach sześćdziesiątych odkryto pierwszy taki obiekt, naukowcy sądzili, że to jakaś obca cywilizacja daje nam znaki, mrugając w naszym kierunku 32 razy na sekundę.

W przypadku największych gwiazd, do chwili eksplozji, wszystko przebiega tak jak to opisałem wyżej, ale w trakcie samej eksplozji gwiazda znika. O tym, że tkwi w tym samym miejscu przestrzeni świadczy to, że pożera wszystko, co niebacznie za bardzo zbliży się do niej. Natomiast na zewnątrz nie wydostaje się nic. Nawet żadna informacja.

Mówią,… że ogromna masa nie pozwala światłu wydostać się ze strefy jej oddziaływania. Ale światło nie ma przecież masy. Pozostańmy przy dość abstrakcyjnym tłumaczeniu, że ogromna masa zakrzywia wokół siebie przestrzeń trójwymiarową.

Nie wyobrażacie sobie tego? Ja też nie. Ale spróbujmy zrozumieć, daczego nie możemy sobie tego wyobrazić. Wyobraźmy sobie dwuwymiarowego ludzika, żyjącego na płaszczyźnie. Dla niego pojęcie trzeciego wymiaru, czyli grubość lub wysokość to pełna abstrakcja, taka jak dla nas czwarty, przestrzenny wymiar. Gdybyśmy płaszczyznę na której żyje ten ludzik, zakrzywili tak, by utworzyła powierzchnię kuli, to też żadna dwuwymiarowa rzecz nie potrafiłaby opuścić jego świata o kształcie sfery. Rozumiecie teraz dlaczego nie rozumiecie?

Jak powiedziałem wcześniej, podczas wybuchu super nowej, część materii ulatuje w kosmos. Zawiera ona wszystkie znane pierwiastki. Pędząc w przestrzeni ulegają ona wzajemnemu przyciąganiu i w efekcie tworzy się kosmiczny gruz, a potem jego grudki rosną, osiągając wielkość planet.

Prawda jest taka, że każdy z atomów naszego ciała, prócz wodoru, powstał we wnętrzu jakiejś wielkiej gwiazdy, następnie w wyniku wybuchu super nowej dostał się do przestrzeni kosmicznej i tam czekał na okazję, by stworzyć jakąś planetę, na przykład Ziemię.

Popatrzcie na własną rękę. Ponad 90% jej masy było kiedyś we wnętrzu ogromnej gwiazdy i wzięło udział w spektakularnym wybuchu super nowej. Przypuszczalibyście?

ZIEMIA KOLEBKA ŻYCIA

Gwiazdy powstają cały czas. Nasze Słońce utworzyło się z przypadkowego skupiska atomów wodoru, tak jak to opisałem wcześniej.

Nastąpiło to 4,6 miliarda lat temu. Czyli… przez 2/3 czasu trwania Wszechświata, obywał się on bez Słońca. Bardzo szybko, bo już 50 milionów lat potem, zaczęła wokół niego krążyć Ziemia. Być może to Słońce schwyciło w swoją sferę oddziaływania grawitacyjnego planetę, utworzoną gdzieś w pobliżu, z gruzu po wybuchu jakiejś super nowej, a może ten gruz zaczął krążyć po orbicie okołosłonecznej i tam dzięki wzajemnej grawitacji utworzył ziemski glob.

Bardzo niedługo potem Ziemia zderzyła się z nieco mniejszą planetą, nazwaną Thea. Thea trafiła w Ziemię przybywając gdzieś z kosmosu, albo krążyła wokół Słońca na orbicie zbyt blisko Ziemi i w końcu doszło do kolizji. Energia zderzenia była tak duża, że oba ciała stopiły się i połączyły, a jedna kropelka odprysnęła i zaczęła krążyć wokół Ziemi, a po ostygnięciu krąży tak do dziś. Ludzie nazywają ją… Księżycem.

Ziemia, gdy już ostygła poniżej 100 stopni Celsjusza okazała się być idealnym miejscem do zainstalowania na niej życia.

Życie jest bardzo wybredne. Wymaga nieustannego dopływu energii, ale nie może być ona zbyt duża. Organizmy żywe są niezwykle uporządkowane. Wszystko musi być na swoim miejscu, a taki stan wymaga, według drugiej zasady termodynamiki, nieustannego inwestowania energii w utrzymanie tego porządku, o czym mówiłem wcześniej. Tak jak przy sprzątaniu pokoju.

Z kolei zbyt duży dopływ energii rujnuje cały ten misternie zbudowany porządek.

Z punktu widzenia życia, Wszechświat jest generalnie jednak zbyt energetyczny. Promieniowanie kosmiczne ma tak dużą energię, że bardzo szybko zniszczyłoby życie. Ale Słońce wysyła w kosmos wiatr słoneczny, który na granicach Układu Słonecznego zderza się z promieniowaniem kosmicznym i tak je osłabia, że z tą resztką, która jakoś dociera do Ziemi, życie sobie radzi.

Ten wiatr słoneczny też jest jednak zbyt energetyczny z punktu widzenia życia, ale ziemskie pole magnetyczne sprawia, że omija on Ziemię, tak jakby Ktoś schował ją w muszelce z dłoni.

Jedyne co dociera do powierzchni Ziemi to światło. Ale ono dostarcza akurat niezbędnej do życia energii. Z tym że jego ultrafioletowy składnik też jest zbyt energetyczny z punktu widzenia życia. Dziś jest on neutralizowany przez warstwę ozonową, ale na początku dziejów Ziemi, jej atmosfera składała się jedynie z wodoru, azotu i dwutlenku węgla. A więc ozonu, który jest odmianą tlenu nie było. Dlatego życie musiało powstać w wodzie, która jest dla ultrafioletu nieprzezroczysta.

Już po jednym miliardzie lat od powstania Ziemi, zainstalowało się na niej prymitywne życie. Ale bez wątpienia było to życie.

Trzeba przyznać, że nauka nie wie, jak do tego doszło. Jest wiele teorii, jak na przykład taka, że życie przybyło z kosmosu, ale to nie rozwiązuje kwestii powstania życia, tyko zmienia miejsce tego powstania.

Spośród wielu teorii jest jedna, która mnie wyjątkowo urzekła. Przedstawię ją i sami zrozumiecie ten mój zachwyt. Jej autorem jest Cairns Smith. Twierdzi on, że życie powstało z materii nieożywionej na Ziemi i pisze, jak to było możliwe.

Od chwili, gdy na Ziemi powstała pierwsza bakteria, prawie wszystko jest jasne. Ewolucja sprawia, że prymitywniejsze organizmy ustępowały miejsca bardziej złożonym, które łatwiej były w stanie przeżyć i dać życie potomstwu.

Ale jak powstała pierwsza bakteria? Przez przypadek? To absolutnie niemożliwe. Najprostrza obecnie żyjąca bakteria, Escherichia Coli jest zbudowana z tysięcy skomplikowanych związków chemicznych. Gdybyśmy chcieli zbudować modele wszystkich cząsteczek jej ciała, takie jakie widzieliście w pracowni chemicznej i gdyby łączenie dwóch kulek symbolizujących atomy zajmowało 5 sekund, to musielibyśmy zatrudnić 1 000 osób, które wykonałyby to zadanie w czasie 30 lat.

Na dodatek, gdybyśmy mieli te wszystkie związki i wrzucili je do woreczka, to i tak bakteria by nie powstała, bo w żywym organizmie wszystkie cząsteczki muszą być na swoim miejscu, tworząc organelle. Stworzenie czegoś takiego przez przypadek jest tak samo prawdopodobne jak to, że gdybyśmy posadzili małpę przy klawiaturze komputera i pozwolili jej walić w klawisze, to ona napisałaby „Pana Tadeusza”.

Według teorii Cairnsa musimy tylko poszukać na Ziemi substancji nieorganicznej, która umie się rozmnażać oraz jest podatna na ewolucję, czyli powolne,… stopniowe zmiany.

Z rozmnażaniem sprawa jest prosta. Umie to każdy krystalit, a większość substancji na Ziemi jest zbudowana z krystalitów.

Prawie każdy z Was w ramach pracy domowej z chemii hodował kiedyś kryształki soli kuchennej. Jeśli wyciągniemy z roztworu jakiś krystalit i potraktujemy go młotkiem, to powstaną drobne krystality, identycznie zbudowane jak „rodzic”. Wrzucone z powrotem do roztworu mogą dalej rosnąć i za jakiś czas rozmnożyć się tak samo, jak ich rodzic.

Kryształki soli nie spełniają jednak drugiego warunku, bo każda, nawet najdrobniejsza zmiana w budowie krystalitu NaCl jest zmianą na gorsze. Na przykład zastąpienie atomu sodu prawie identycznym atomem potasu, spowoduje naprężenia w sieci krystalicznej i przy najbliższej okazji ta zmiana zostanie usunięta.

Ale jest na Ziemi dość powszechnie występująca substancja, której krystality zbudowane są z luźnych warstewek, złożonych z atomów krzemu, glinu, tlenu i okazjonalnie z atomów innych pierwiastków. Pomiędzy te warstewki włażą czasami inne atomy, albo nawet cząsteczki związków chemicznych.

Jeśli zmienią się warunki, na przykład wybuchnie gdzieś w pobliżu wulkan, to krystality naszej substancji ulegną ewolucji, dostosowując się do nowej sytuacji. Można sobie wyobrazić, że jakiś tego typu krystalit „odkrył” kiedyś coś w rodzaju ochronnej otoczki, która zapobiegała jego rozpuszczaniu po ulewie i która była protoplastką błony komórkowej.

Dwutlenek węgla, który wlazł między warstewki, mógł zapoczątkować ewolucję krystalitów, wykorzystując chemię atomów węgla, a stąd już całkiem niedaleko do bakterii.

I teraz najlepsze… Ja jestem chemikiem i czytając o tej teorii, dość wcześnie odkryłem jaką substancję ma Cairns na myśli i wtedy przeszył mój krzyż dreszcz, bo tą substancją od której na Ziemi zaczęło się życie jest… glina. A według biblii to właśnie z gliny Bóg ulepił człowieka. Może to taka sama alegoria jak z sześcioma dniami stwarzania świata. No bo przecież nie wypadało napisać, że Bóg ulepił z gliny… bakterię.

OD BAKTERII DO CZŁOWIEKA

Pierwsza bakteria powstała na Ziemi około 3,5 miliarda lat temu. Ze względów, o których napisałem wyżej, powstała ona w oceanie i była nieco podobna do niesławnych dziś sinic. Oceany 3,5 miliarda lat temu nie były tak słone jak dzisiaj. Na samym początku, kiedy temperatura Ziemi spadła poniżej 100 stopni Celsjusza, woda uległa skropleniu, tworząc zbiorniki słodkiej wody. No bo skąd miałaby wziąć się sól.

Ale woda parowała, skraplała się nad lądem i płynąc z powrotem w kierunku oceanów, wymywała z gruntu to, co dało się rozpuścić. Przynosiła to do oceanu, sama znowu odparowywała, a sól zostawała i tak dalej i tak dalej, miliardy razy. W chwili gdy powstała pierwsza bakteria oceany były około 3 razy mniej słone niż obecnie.

Wnętrze pierwszych bakterii, ze względów praktycznych, miało taki sam skład, jak ówczesna oceaniczna woda. Potem bakterie wyewoluowały do organizmów złożonych z większej niż jeden liczby komórek, a następne były to kolejno… jakieś szkarłupnie, ryby, płazy, gady, ssaki i wreszcie człowiek.

Dla mnie to szok, że osocze ludzkiej krwi ma mniej więcej taki sam skład chemiczny, jak woda oceaniczna 3 miliardy lat temu! Odziedziczyliśmy to po naszych praprababkach sinicach!

Pierwsze bakterie, których ślady odkrywane są w skałach sprzed 3,5 miliarda lat, były bardzo prymitywne. Miały co prawda błonę komórkową i łańcuchy DNA, ale nie miały jąder komórkowych, mitochondriów, ani chloroplastów. Takie organizmy były jedynymi gospodarzami Ziemi przez prawie połowę czasu jej trwania. To one dokonały jednego w największych odkryć w procesie powstawania życia. Chodzi o proces fotosyntezy, czyli umiejętność wykorzystywania energii słonecznej do produkcji związków chemicznych, niezbędnych do życia.

Podstawowym materiałem wykorzystywanym w fotosyntezie jest dwutlenek węgla, którego było wtedy mnóstwo w atmosferze. Prawdopodobnie około 30%, czyli ponad 500 razy więcej niż obecnie. A mimo to nie zaobserwowano efektu cieplarnianego i to nie , dlatego, że nie miał kto zaobserwowywać.

Produktem ubocznym fotosyntezy jest tlen. Był on uwalniany do wody, a potem desorbował do atmosfery, w której zużył cały wodór. Mieszanina wodoru i tlenu jest co prawda stabilna, to znaczy może istnieć wiecznie.

Aby zaszła reakcja tworzenia wody potrzeby jest jakiś zapalnik, na przykład piorun, albo wybuch wulkanu. W końcu wodór się skończył, a rosnące ilości tlenu w atmosferze utworzyły warstwę ozonową, umożliwiając wyjście życia na ląd. Ale do tego musiały upłynąć jeszcze ze dwa miliardy lat.

Atmosferyczny dwutlenek węgla rozpuszczał się w wodzie, która jest drugim substratem fotosyntezy. Reszta pierwiastków niezbędnych do życia, istniała w oceanach w postaci różnych soli. Fotosynteza jest domeną roślin, ale gdy roślin było już wystarczająco dużo, część organizmów odkryła, że zamiast wysilać się i samodzielnie produkować życiowe substancje, można je pozyskiwać zjadając tych, co je wyprodukowali wcześniej. Tak powstały zwierzątka.

Mniej więcej półtora miliarda lat temu bakterie miały już jądra komórkowe, w których gromadziły prawie cały materiał genetyczny, czyli instrukcję, jak ma być zbudowane ich ciało. Kolejnym wielkim, genetycznym skokiem bakterii było odkrycie, że lepiej żyje się w grupie i powstały organizmy wielokomórkowe, takie jak jamochłony, pierścienice, mięczaki i należące do roślin zielenice i wiciowce.

Wszystko szło cudownie i nikt nie mógł przewidzieć, że Ziemia zbliża się do ogromnej katastrofy ekologicznej, spowodowanej być może zanieczyszczeniem środowiska naturalnego przez jej mieszkańców.

O tej katastrofie za chwilę. A na razie zajmę się słowem przewidzieć, bo ewidentnie pochodzi ono od słowa widzieć. A nie da się przysiąc, że na Ziemi w owym czasie nie było organizmów, które by coś tam widziały.

Wszystko zaczęło się od błędu w kodzie DNA u jakiegoś organizmu wielokomórkowego. W wyniku tego błędu, po kilka komórek u każdego z jego dzieci było wyraźnie ciemniejszych, niż przezroczysta reszta.

Takie błędy powodują z reguły upośledzenie potomstwa, ale tym razem okazało się, że te ciemniejsze komórki nagrzewały się szybciej niż reszta i w ten sposób organizm mógł szybciej ocenić czy jest dzień, czy noc. Aby tę informację wykorzystać w pełni, należało połączyć tę ciemną grudkę z mechanizmem ruchowym organizmu za pomocą czegoś w rodzaju nerwu.

Kolejnym „wynalazkiem” było zainstalowanie światłoczułego ekranu za grudką ciemnych komórek. Położenie cienia tych komórek na ekranie pozwalało określić, z której strony świeci słońce. Dla przesłania tej informacji nie trzeba było budować nowego „nerwu”, ale można było wykorzystać połączenie rzucającej cień grudki z mechanizmem ruchowym. I tak dalej i tak dalej. Dzisiaj ta grudka nazywa się ślepą plamką, a ekran to siatkówka.

Zauważmy jednak: mamy źródło światła, potem jest ślepa plamka, a jeszcze dalej ekran. Taka budowa oka to ewidentny błąd konstrukcyjny, bo gdyby ślepa plamka była za siatkówką, a nie przed nią, to powstawałby na siatkówce kompletny obraz, a nie obraz z dziurką, tak jak to jest u ludzi. Prawie wszystkie zwierzęta na Ziemi mają ten, wynikający z mechanizmu ewolucji, błąd w budowie oka. Wyjątkiem jest kilka głowonogów, które widocznie wykształciły wzrok w inny niż opisany wyżej sposób.

A co z tą ekologiczną katastrofą?

Sinice spożywały dwutlenek węgla, który rozpuszczał się w wodzie na miejsce zużytego. Przez prawie 3 miliardy lat poziom dwutlenku w atmosferze spadł z 30 procent do ułamka procenta.

Wynikiem przemiany materii sinic był tlen. Nie da się ukryć, że tlen, którym oddychamy, to roślinny… ekskrement… i z punktu widzenia sinic stanowił on zanieczyszczenie ówczesnego środowiska naturalnego.

Dwutlenek węgla zatrzymuje promieniowanie podczerwone, które chłodzi Ziemię, a tlen jest dla podczerwieni przezroczysty, a więc w tej nowej sytuacji ciepło mogło łatwo uciekać w kosmos.

W wyniku opisanych wcześniej przemian w atmosferze, czyli spadku poziomu CO2 i wzrostu O2,temperatura na Ziemi obniżyła się więc o kilka stopni. To spowodowało wykroplenie się pary wodnej, która też zatrzymywała uciekające z Ziemi ciepło, o ile znajdowała się w atmosferze. A więc temperatura Ziemi obniżyła się jeszcze bardziej. I jeszcze bardziej.

Zapewne były też jakieś inne przyczyny, ale faktem jest, że około 750 milionów lat temu zamarzły oceany, a lądy pokryła gruba warstwa śniegu.

Temperatura powietrza wahała się wokół minus 50-ciu stopni Celsjusza. I tak przez miliony lat. Że coś żywego zdołało przetrwać, to cud boski,… choć na ten temat nie ma nic w biblii.

Niewątpliwie przeżyły ten okres jedynie superwytrzymałe organizmy, które, gdy po 200 milionach lat temperatura, z nieznanego powodu podniosła się ponad zero stopni, dokonały czegoś, co dzisiaj naukowcy nazywają eksplozją kambryjską.

W morzach pojawiły się trylobity, ramienionogi i mięczaki. Lądy były jednak nadal bardzo niegościnne dla życia. Co prawda ozon chronił przed szkodliwym ultrafioletem, ale powierzchnia lądów to były same skały i ewentualnie piasek. Niektóre rośliny wyszły jednak w końcu na ląd,po to by uniknąć pożarcia przez wszechobecne zwierzęta. Na początku były to glony, porosty i grzyby.

Przez kolejne 500 milionów lat ewolucja stworzyła kolejno ryby, płazy, owady, gady, ptaki i ssaki. Nie szło jednak tak gładko, jak można by się tego spodziewać. Co jakiś czas Ziemię nawiedzały katastrofy.

Tym razem nie były one raczej spowodowane przez jej mieszkańców, ale przez zderzenia z jakimiś ciałami kosmicznymi, okresami wzmożonej aktywności wulkanicznej Ziemi lub jeszcze nie wiadomo przez co.

W ciągu ostatnich 500 milionów lat zidentyfikowano pięć wielkich masowych wymierań: ordowickie, dewońskie, permskie, triasowe i kredowe. To ostatnie dotyczyło dinozaurów.

10 milionów lat temu na Ziemi zapomniano już o dinozaurach. W królestwie zwierząt dominowały wtedy różne gatunki małp. W ciągu kolejnych 5 milionów lat wyodrębniły się gatunki goryli i szympansów, a w końcu i nasi przodkowie Australopiteki, które wreszcie zaczęły niezdarnie poruszać się na dwóch nogach.

Najsłynniejsza Australopiteczka miała na imię Lucy. Ona, co prawda, nie znała swojego imienia, bo Australopiteki nie umiały jeszcze mówić, ale kiedy w 1974 roku odkopano szkielet 25-latki, jej odkrywcy byli zafascynowani przebojem Beatlesów: „Lucy in the Sky, Diamond”, w skrócie LSD.

Stąd jej angielskie imię Lucy.

Mniej więcej półtora miliona lat temu pojawił się wreszcie pierwszy gatunek z członem homo, czyli człowiek, w nazwie. Nazywał się homo erectus. Homo – wiadomo człowiek, a erectus… no też wiadomo, dobrze się Wam kojarzy.

Homo erectus znaczy człowiek wyprostowany.

Był on przodkiem wszystkich czterech gatunków ludzi, którzy prawie dożyli czasów współczesnych. Pierwszy wyodrębnił się z homo Erectusów około 400 tysięcy lat temu Neandertalczyk, 150 tysięcy lat temu pojawiła się pierwsza kobieta z gatunku Homo Sapiens, czyli chyba Ewa, a także Denisowianie i Homo Flores.

Gdyby wehikuł czasu przeniósł nas w czasy Australopiteczki Lucy i gdybyśmy zaprzyjaźnili się z nią ponad miarę, to i tak nie moglibyśmy mieć z nią potomstwa, bo jednak różnice genetyczne były zbyt duże.

Natomiast z Neandertalczykami i Denisowianami nic nie stałoby na przeszkodzie,… a poza tym tryb warunkowy jest tu nieco bez sensu, bo my, Europejczycy mamy 3% genów neandertalskich i 2% denisowiańskich. Najprawdopodobniej to pamiątka po międzygatunkowych gwałtach.

Z Homo Flores kłopot byłby natury pozagenetycznej, bo ten gatunek człowieka nie dorastał nawet do wysokości jednego metra. Z tego powodu naukowcy nazywają ich Hobbitami.

HOMO SAPIENS

Ewa została poczęta w rodzinie Homo Erectusów jakieś 150 tysięcy lat temu. W kilka minut po poczęciu było wiadomo, że jej DNA różni się istotnie od DNA jej rodziców, tyle, że nie było komu tego stwierdzić. Ta jedna wadliwa, dopiero co zapłodniona komórka dzieliła się potem, powielając tę różnicę i w końcu cały noworodek był nią obarczony.

Nazywa się to wadą genetyczną i prawie zawsze prowadzi do upośledzenia jej posiadacza lub posiadaczki. Łańcuch DNA jest okropnie długi i przy przepisywaniu zawsze może pojawić się jakiś błąd. Raz na kilka tysięcy takich pomyłek okazuje się, że to nie wada, lecz zaleta i jej posiadacz zamiast być upośledzony, góruje w jakiś sposób nad nieupośledzonym rodzeństwem. I tak było w tym przypadku.

Co to było? Kompletnie nie wiadomo. Może była po prostu ładniejsza.

Na dodatek była to cecha dominująca, co znaczy, że wszystkie jej dzieci ją dziedziczyły, niezależnie od tego, kto był ojcem. Tak samo wnuki i prawnuki. Czy miała na imię Ewa? Raczej nie, ale jakieś imię miała, bo w odróżnieniu od Lucy, gatunek Homo Erectus posługiwał się już jakimś językiem.

Po następnych trzech tysiącach pokoleń już milion jej potomków miało tę cechę i w odróżnieniu od Homo Erectus nazwano ich Homo Sapiens (Człowiek myślący).

Taki raj nie może jednak trwać wiecznie i po tych trzech tysiącach pokoleń stał się jakiś dramat i 99% ludzi wyginęło. Profesor Harari z Uniwersytetu w Jerozolimie twierdzi, że przyczyną był wybuch ogromnego wulkanu Toba na Sumatrze w Indonezji i spowodowane tym całoziemskie zadymienie atmosfery. Tyle, że ludzie Homo Sapiens żyli wtedy w szeroko rozumianej okolicy morza Śródziemnego. To 10 tysięcy kilometrów od wulkanu. A w samej Indonezji, tuż obok wulkanu Toba, na wyspie Flores, mieszkali „Hobbici” i jakoś część z nich musiała przeżyć, bo niedawno odkopany kompletny szkielet kobiety Homo Flores pochodzi z czasów 15 tysięcy lat po wybuchu Toba.

Wtedy, czyli 60 tysięcy lat temu, na Ziemi żyły cztery gatunki ludzi. Raczej nie była to pokojowa egzystencja i w efekcie 40 tysięcy lat potem na Ziemi zostali już tylko ludzie gatunku Homo Sapiens. Dlaczego?

My chcielibyśmy wierzyć, że Homo Sapiens byli silniejsi, inteligentniejsi i mądrzejsi niż pozostałe gatunki ludzi. Archeologia jednak temu przeczy.

Neandertalczycy byli co prawda nieco niźsi od nas, ale ich bardziej krępa budowa sprawiała, że byli bez wątpienia silniejsi. Mieli też większe mózgi niż Homo Sapiens. Tak, tak, możemy się łudzić, że być może ich kora mózgowa była słabiej pofałdowana,… skoro dotąd nikt nie wykopał samego neandertalskiego mózgu.

Profesor Harari twierdzi, że to bóg pomógł nam wymordować pozostałe gatunki ludzi. Chodzi o to, że Homo Sapiens jako jedyny ludzki gatunek stworzył boga, co jednak nie jest udowodnione, a nawet mocno wątpliwe, bo rysunki w jaskiniach zamieszkałych przez Neandertalczyków mogą świadczyć o jakimś ich bogu.

Zanim odkryto boga, wszystkie grupy ludzkie liczyły najwyżej po 150 osób, bo człowiek nie jest w stanie zapamiętać większej liczby twarzy… i gdy stado przekraczało taką liczbę członków, dochodziło do niesnasek, co z kolei prowadziło do rozpadu grupy.

Poza tym ludzie, tak jak wszystkie naczelne, oddawały się od czasu do czasu krwawemu obrzędowi „wyboru” nowego samca alfa.

Wynalezienie boga rozwiązało oba te problemy. Od tej pory to bóg wyznaczał wodza, zastępującego samca alfa. Poza tym różne stada, wyznające tego samego boga mogły pod jego auspicjami łączyć się w rozprawie ze wspólnym wrogiem lub współpracować w inny sposób. 150 osób miało małe szanse ze 150 Neandertalczykami, ale 300 osób to już co innego.

Od ponad miliona lat przodkowie ludzi zadawali sobie pytania, zaczynające się od „Jak?”. Efektem tego było stworzenie pierwszych narzędzi, które pomagały rozwiązać problem: „Jak zerwać owoc z wysokiego drzewa?”, „Jak zabić królika?”, „Jak rozłupać kokosa?”…

Około 100 tysięcy lat temu (a może 50 tysięcy, archeologia jest tu bezradna) ludzie zaczęli zadawać sobie pytania, zaczynające się od „Dlaczego?”. Okazało się, że w tym przypadku kluczem do odpowiedzi też może też być właśnie bóg. Właściwie to nie jest klucz, ale wytrych, bo zawsze na pytanie „dlaczego?” można odpowiedzieć: „Bo bóg tak chce”, „Bo bóg tak zadecydował”.

Czasem ludzie sami odkrywali dlaczego… cośtam. Bóg wycofywał się wtedy i ten fakt powodował postęp cywilizacyjny. I tak jest do dziś. Kiedyś bóg twierdził, że Ziemia jest płaska, a tych co sądzili inaczej kazał palić na stosach.

Bóg stanowił też legitymację władcy, bo to bóg go wybierał.

Ten kto nie wierzył w boga, podważał tym samym legitymację władcy do władania. To nie był dobry pomysł na życie w tych latach i taki prehistoryczny ateista był eliminowany przez władcę ze społeczności, co skutecznie zapobiegało propagacji jego ateistycznych genów wśród przyszłych generacji.

I tak przez 5 tysięcy pokoleń, aż do dzisiaj. My obecnie jesteśmy wyłącznie potomkami tych, co mieli skłonności do fantazjowania o bogach i dlatego wiara w boga jest tak powszechna na Ziemi. Wiara w jakiegoś boga, a nawet w wielu bogów.

Trudno było bowiem uwierzyć, że ten sam bóg pomaga nam w narodzeniu potomka, a potem go uśmierca za pomocą pioruna. Każde stado wyznawało wielu bogów. Dobrych i złych. Ich imiona pozostaną nieznane, bo tacy bogowie jak Światowid, Jahwe, Allah, Zeus zostały wymyślone dopiero 6 tysięcy lat temu, a nawet zapewne sporo później.

Jednak to bogowie sprawili, że ludzie zaczęli ze sobą współpracować w coraz większych społecznościach. Geny agresji, wytrenowane na Neandertalczykach, nie znikły z dnia na dzień po ich wymordowaniu.

W tamtych czasach ludzie, po zniknięciu zewnętrznego, pozaludzkiego wroga, walczyli ze sobą. Jedna społeczność z drugą społecznością. Zwycięzcy anektowali tereny należące do pokonanych oraz zabijali pamięć o ich Bogu lub też przystosowywali ją do własnych potrzeb.

Tak, czy owak liczba ziemskich Bogów malała. W chwili obecnej zostało ich kilkunastu: Bóg Izraelitów, który został też zaanektowany do własnych celów przez Chrześcijan i Muzułmanów, poza tym Budda, Wisznu z kolegami, czy moja ulubiona Erzuline Dantor. (Obejrzyjcie jej podobizny w internecie, a ręczę, że się zdziwicie i zrozumiecie mój zachwyt.)

Ludzie najpierw współpracowali w grupach liczących tysiące osobników. Potem, po utworzeniu państw, w grupach liczących miliony, a teraz w epoce globalizacji współpracują ze sobą miliardy. Efekty widać gołym okiem. Ale wszystko ma swój kres. Bóg zrobił swoje. Bóg może odejść. I powinien, bo dziś bóg jest hamulcowym dalszego rozwoju ludzkości. Widać wyraźną korelację, że społeczeństwa w których żyje się najlepiej, to społeczeństwa w których o bogu już zapomniano lub stanowi on jedynie obiecującą gruszki na wierzbie marionetkę dla maluczkich.

Jak wspomniałem wyżej Neandertalczycy mieli większe mózgi od ludzi, co nie uchroniło ich od zagłady. Choć to może wydać się absurdem, duży mózg niekoniecznie musi być czynnikiem korzystnym genetycznie. Mózg jest organem wymagającym mnóstwa energii oraz dość wyszukanych składników odżywczych.

Tymczasem w zorganizowanym społeczeństwie nie każdy musi umieć wszystko. Wystarczy by w danej grupie było kilka procent mądrali, a reszta przeżyje i da liczne potomstwo, jeśli tylko będzie się ich słuchać. W ciągu ostatnich 20 tysięcy lat średnia wielkość mózgu człowieka zmniejszyła się o niemal 10%.

Jeśli 20 tysięcy lat temu urodził się jakiś niezbyt rozgarnięty człowiek, to szansa na to, że przekaże on swoje geny następnym pokoleniom była bardzo mała, a dziś najwyżej zostanie na drugi rok w tej samej klasie, a potem dzięki opiece społecznej spłodzi gromadkę równie jak on utalentowanych potomków.

Dzielny wojak Szwejk miał rację mówiąc: „ Nie każdy człowiek może być mądry, bo jakby każdy był mądry, to na tym świecie byłoby tyle mądrości, że co drugi by od tego zgłupiał.”

Kilkanaście tysięcy lat temu stada ludzkie wciąż prowadziły koczowniczy styl życia, czyli jakbyśmy dziś powiedzieli, żyły w zgodzie z naturą. Dziś to brzmi super. Ale nie ma co im zazdrościć, bo znaczyło to tyle, że byliśmy w środku łańcucha pokarmowego, czyli jedliśmy pewną liczbę zwierzątek i taka sama liczba innych zwierzątek zjadała nas. Poza tym kompletny brak higieny. Średnia długość życia człowieka mniejsza niż 20 lat. Co trzecia kobieta umierała na sepsę przy pierwszym porodzie, właśnie ze względów higienicznych.

Ale nowe już nadchodziło. Pierwszym objawem było udomowienie psa około 15 tysięcy lat temu, gdzieś na terenie dzisiejszych Chin. Słowo „udomowienie” brzmi tu zabawnie, bo koczownicy przecież nie mieli domów. Psom to raczej nie przeszkadzało.

Prymitywne rolnictwo powstało 12 tysięcy lat temu w Żyznym Półksiężycu, czyli na terenie dzisiejszego Egiptu, Palestyny, Syrii i Iraku. Dziś to niezbyt żyzna okolica, ale wówczas wieczne lody dopiero opuszczały Europę, a Sahara była porosnięta bujną trawą. Uprawiano groch, fasolę, ogórki i pieprz. Hodowano też kozy, owce, świnie a potem także bydło. Odkryto koło garncarskie i żagiel.

I tak dotarliśmy do roku 3761 p.n.e. Konkretnie chodzi mi o niedzielę 7 października. (Według hebrajskich autorytetów religijnych dokładnie wtedy Jahwe stworzył Świat).

Jednak dziś jesteśmy pewni, że w momencie stwarzania świata, na Ziemi żyło już ponad 20 milionów ludzi. W Afryce, w Europie, w Azji, w obu Amerykach, w Australii i Oceanii, na Antark… no nie w Antarktydzie nikogo nie było.

Chciałbym na koniec uzmysłowić skalę czasową, opisanych tu wydarzeń. Gdybyśmy nagrali film pt. „Historia Wszechświata”, zachowując czasową proporcję poszczególnych wydarzeń i gdyby ten film trwał 20 dni i nocy, to Ziemia powstałaby w 14-ym dniu tego filmu, Australopiteczka Lucy umarłaby 10 minut przed jego końcem, pierwszy człowiek z gatunku Homo Sapiens narodziłby się 25 sekund przed napisem „The end”, a na jedną sekundę przed końcem tego filmu „Bóg stworzył niebo i ziemię”.

No cóż.

 

 

Nasze miejsce we Wszechświecie

Czy siedzicie Państwo w fotelu? Jeśli nie… i w dodatku gdzieś jedziecie, słuchając podcastów, to… no… nie wiem jak zacząć, bo planowałem zapytać Was czy się poruszacie i otrzymać odpowiedź, że… nie. Wtedy ja stwierdziłbym, że nie macie racji.

Bo tak naprawdę człowiek nigdy nie może odpowiedzieć, że się nie porusza.

Ziemia na której przyszło nam żyć, obraca się wokół własnej osi, tak że w czasie jednej doby wykonuje pełne okrążenie. Na równiku to wynosi 40 000 km. W Polsce ten obrót jest nieco mniejszy. Jak nie wierzycie to sprawdźcie na globusie… lub na piłce, jeśli nie macie globusa.

Będąc w Warszawie w ciągu doby przebywamy z powierzchnią Ziemi mniej więcej 24 000 km. Czyli pędzimy 1000 km na godzinę, a więc prawie 300 m/s. 300 m/s to prędkość dźwięku w powietrzu. Całe szczęście, że to powietrze porusza się z nami.

Ponadto Ziemia okrąża Słońce po orbicie o promieniu 150 mln km. Nie trzeba być wybitnym matematykiem, by wyliczyć, że aby w ciągu roku wykonać pełne okrążenie musimy pędzić z prędkością około 26 km/s!!!

To nie koniec, bo Ziemia z całym Układem Słonecznym obiega centrum Naszej Galaktyki z prędkością ponad 220 km/s.

I my to wszystko musimy znosić… i na dodatek nie kręci nam się w głowie. Jesteśmy baardzo dzielni.

Popatrzmy teraz, jak nas widzą z kosmosu, o ile ma kto patrzeć. Jeszcze 150 lat temu, aby zobaczyć, czy Ziemia była zamieszkana, trzeba było podlecieć do niej na parę tysięcy kilometrów. To bardzo blisko z punktu widzenia kosmosu, bo najbliższy nam Księżyc jest odległy o 380 tys. km, a Słońce o 150 mln.

Ale odkąd ludzie zaczęli używać radia, a potem i telewizji sytuacja się zmieniła. Fale radiowe poruszają się tak jak światło, 300 tys km/s. Każda audycja radiowa dociera do Księżyca po trochę więcej niż jednej sekundzie. W okolicy Słońca można jej posłuchać 8 min 20 sek potem. Po czterech latach dociera do najbliższej nam gwiazdy, jeśli nie liczyć Słońca. Nazywa się ta gwiazda Proxima Centauri. Po dziesięciu latach można tej audycji wysłuchać na mniej więcej dziesięciu najbliższych nam gwiazdach, a raczej krążących wokół nich planetach. O ile takie są.

Mniej więcej sto lat temu ludzie zaczęli produkować coraz większe liczby audycji. Ich nagrania wciąż przemierzają kosmos, czyli… Ziemię otacza kula radiowego hałasu o promieniu około stu lat świetlnych.

Jeśli jakiś Ufoludek znajdzie się w tej kuli, to odkryje nasze istnienie natychmiast, bo fale wytwarzane przez rozgłośnie różnią się od innych fal elektromagnetycznych tym, że są… nieprzewidywalne.

Popatrzmy jak wygląda ta kula hałasu na tle Naszej Galaktyki, której średnica wynosi mniej więcej 100 tysięcy lat świetlnych.

Gdybyśmy zamieścili na stronie jakiejś książki mapę Naszej Galaktyki, to ta stuletnia kula elektromagnetycznego hałasu, otaczająca Ziemię, byłaby dużo mniejsza od ziarnka maku, bo miałaby promień równy jednej tysięcznej promienia Naszej Galaktyki.

Potrenowaliśmy nieco wyobraźnię, a to dobrze, bo teraz przyda się ona nawet bardziej niż dotąd.

Najpierw dwa suche fakty. W naszej galaktyce jest ponad 200 miliardów gwiazd, a nasz Wszechświat zawiera w sobie jeden bilion galaktyk.

Aby to sobie wyobrazić zróbmy teraz model Wszechświata. Wyobraźmy sobie sześcian o wszystkich bokach po 10 m i niech on przedstawia jakąś galaktykę.

Poustawiajmy teraz te galaktyki obok siebie, co jest uproszczeniem, bo odległości między galaktykami są większe niż ich rozmiary, a u nas galaktyki będą się ze sobą stykać.

Jeśli ustawimy 100 takich sześcianów obok siebie, to zajmą one długość 1 km. Zabudujmy teraz tymi sześcianami kwadrat o bokach 1 km na 1 km. Będzie on zawierał 100 razy 100 czyli 10 tysięcy galaktyk.

To był parter. Teraz dodajmy kolejne 99 identycznych pięter, po 10 tysięcy galaktyk na każdym piętrze. Mamy więc gigantyczny sześcienny budynek o rozmiarach po 1 km w każdą stronę. Jest on nawet wyższy od Burj Kalifa, najwyższego obecnie budynku na świecie.

Nasz model zawiera 100 razy 100 razy 100, czyli 1 milion galaktyk i zajmuje powierzchnię 1 km2.

Ale we Wszechświecie jest bilion, czyli milion milionów galaktyk. Musimy więc mieć milion takich mega budynków. Zajmą one powierzchnię 1 mln km2. A cała Polska ma tylko 312 tys. km2.

Nasz uproszczony, kompaktowy model nie mieści się więc w Polsce. Trudno. Ma on rozmiar 1000 na 1000 km i wysokość 1 km.

Powiedzmy, że jesteśmy w jego środku i mamy przepis jak znaleźć Ziemię.

Najpierw poszukajmy Naszej Galaktyki:

Powiedzmy, że przepis jest taki: „Trzeba jechać 268 km na południe, a potem 133 km na wschód.” Po czterech godzinach jazdy samochodem znaleźliśmy wreszcie nasz budynek, zawierający milion… najbliższych nam galaktyk. Powiedzmy, że nasza galaktyka znajduje się na 72 piętrze,… 33 rząd sześcianów… i w tym rzędzie 47 galaktyka.

Jesteśmy prawie w domu, czyli w Naszej Galaktyce. Teraz trzeba odnaleźć Słońce. Ale w Naszej Galaktyce jest 200 miliardów gwiazd.

Podzielmy więc teraz nasz sześcian o wymiarach po 10 m, na jednocentymetrowe sześcianiki.

10 metrów to 1000 cm, czyli mamy 1000 razy 1000 razy 1000, co daje jeden miliard takich sześcianików w 10-ciometrowym boksie.

Ale w Naszej galaktyce jest 200!!! miliardów gwiazd, czyli musimy do każdego sześcianika wsypać po 200 gwiazd takich jak Słońce.

Kontynuujemy nasze poszukiwania Ziemi. Poprzednio dotarliśmy do Naszej Galaktyki. Teraz w tym naszym 10-metrowym sześcianie na wysokości 5 m 86 cm znajdziemy naszą warstewkę jednocentymetrowych sześcianików. W tej warstewce w odległości 9 m 11 cm od wschodniej ścianki jest rządek sześcianików i 424 sześcianik w tym rządku zawiera 200 gwiazd, w tym nasze Słoneczko.

Hm. Że też chciało się Jahwe stwarzać tak przeogromny świat, tylko po to, by dać miejsce do życia człowiekowi.

A tak na poważnie, to gdyby powstanie życia wokół jakiejś gwiazdy było tak samo prawdopodobne jak wygranie w totolotka, to tylko w Naszej Galaktyce byłoby około 20 tysięcy ośrodków życia.

To dlaczego ich nie widzimy? Ano przyczyny są co najmniej dwie. Po pierwsze są za daleko. Jeśli są stosunkowo blisko nas, powiedzmy w odległości 1/100 wielkości naszej galaktyki, wtedy światło od ich gwiazdy leci do Ziemi tysiąc lat, czyli jeśli wyślą do nas jakąś informację, to otrzymamy ją za 1000 lat, czyli wtedy kiedy ich już nie będzie, albo będą na całkiem innym etapie rozwoju. Nasza odpowiedź też będzie podróżować 1000 lat.

Poza tym możemy rozmijać się w czasie. Nasza cywilizacja trwa parę tysięcy lat. Gdyby cywilizacje trwały po milionie lat i towarzyszył im rozbłysk świetlny, trwający milion lat, to na trzygodzinnym filmie, pokazującym cały nasz Wszechświat, pojawiałyby się w różnych jego miejscach jednosekundowe rozbłyski, świadczące o pojawianiu się cywilizacji. Bo na trzygodzinnym filmie, obejmującym 13 mld lat, jednemu milionowi lat odpowiadałby jedna sekunda.

Ale to wszystko tak jest przy naszym obecnym stanie wiedzy.

Nauka przewiduje na przykład istnienie czegoś takiego jak tunele czasoprzestrzenne, z pomocą których można teoretycznie w ciągu kilku sekund pokonać odległość, której przebycie zajęłoby światłu miliony lat.

Tyle, że użycie tego tunelu wiąże się z takimi przeciążeniami, że żaden żywy organizm ani nawet android nie jest w stanie go przebyć bez rozerwania na poszczególne atomy.

Ale… postępy cywilizacji są nieprzewidywalne.

Pamiętam, że jako młody człowiek pracowałem w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego i wpadł mi w ręce egzemplarz paryskiej gazety Le Figaro z 1904 roku, w której znalazłem artykuł o tym, że jeśli rozwój komunikacji miejskiej we francuskich miastach będzie postępował w dotychczasowym tempie, to wkrótce zabraknie we Francji pól, by można je było obsiać owsem…

Nie kojarzycie? Owies jest niezbędny do wykarmienia koni pociągowych…

Ludzie są przywiązani emocjonalnie do swojego ciała i dlatego ich egzystencja musi być ograniczona do Ziemi i najbliższych okolic: Księżyca i ewentualnie Marsa. Reszta planet nie nadaje się do życia, a poza układ Słoneczny nie da się dotrzeć, bo za daleko.

Inaczej z robotami, a szczególnie ze sztuczną inteligencją. Tę ostatnią dałoby się zamienić na bezcielesną porcję informacji, potem przesłać jakimś tunelem w dowolne miejsce Wszechświata i tam gdzieś mogłaby się zmaterializować.

A teraz z innej beczki. Gatunek ludzki, taki jakim go znamy, wydał już na siebie wyrok śmierci.

To tylko kwestia lat.

Jahwe zaprojektował ludzi tak, by na troje dzieci przeżywało tylko jedno, to o najkorzystniejszych genach. Jeśli nie ma Jahwe, to zrobiła to ewolucja. Ale w sumie wychodzi na to samo.

Kiedy Jan Kochanowski rozpaczał po utracie Orszulki, to wszyscy jego znajomi i rodzina gorszyli się: jak można tak rozpaczać po utracie dziecka. Przecież to Bóg ustanowił, że dzieci rodzą się i umierają, a co któreś przeżywa do wieku reprodukcyjnego. Taka rozpacz, to działanie wbrew prawom boskim.

Postęp medycyny sprawił, że teraz przeżywają prawie wszystkie dzieci, również te z błędami genetycznymi i w ten sposób pula ludzkich genów staje się coraz bardziej zaśmiecona. I nie ma na to rady, no bo przecież nie będziemy pozwalać umierać tym mniej przystosowanym. To byłoby po prostu nieludzkie.

W jakimś momencie prawie wszyscy ludzie z krwi i kości leżeć będą w szpitalach, a obsługa będzie taką czy inną formą sztucznej inteligencji. To ona będzie opiekować się ludźmi oraz zapewniać dalszy rozwój nauki i techniki, a także produkować i dostarczać pokarm, a może także i rozrywkę dla ludzi.

Alternatywą do takiego świata w nieodległej przyszłości jest projektowanie genetyczne ludzkich embrionów, ale musi to odbywać się na etapie pojedynczej komórki, bo potem trudno byłoby zmieniać kod genetyczny w każdej z miliardów ludzkich komórek.

Jeśli jakaś para będzie chciała mieć dziecko, będzie najpierw musiała zgłosić się do Instytutu Planowania Rodziny. Tam zmodyfikują geny jego plemnika i jej jajeczka, a dalej pójdzie już w konwencjonalny sposób. Fajnie???

To wszystko wygląda nieludzko, a poza tym, to jest półśrodek, bo obiekt ograniczony ciałem, nigdy nie dorówna w zdolności do przetrwania bezcielesnej sztucznej inteligencji. Jej… nawet zanieczyszczenie środowiska naturalnego jest bardziej obojętne niż wykonanemu z białek, delikatnemu człowiekowi.

Za 500 lat androidy będą uczyć się w szkole takiej sekwencji: jednokomórkowce, potem ryby, płazy, następnie gady, ssaki, małpy, ludzie i wreszcie androidy.

Dobrze, że tego nie doczekam.


Przewijanie do góry