Okruchy życia w PRL
Najdłuższe pół minuty w moim życiu.
Opowiadałem kiedyś wnukowi o życiu w dawnych czasach, a gdy doszedłem do tego, że przez całe tygodnie w sklepach był tylko ocet i groszek, wnuk przerwał mi i mówi: „I co, i w całej Galerii Mokotów tylko ocet i groszek?”
Pomyślałem sobie, że może warto opowiedzieć o tamtych czasach, by okruchy życia w PRLu nie poszły całkiem w niepamięć, gdy przeminie moje pokolenie.
Historia to nie tylko ogólne opracowania. Historia to też różne niepowtarzalne w innych epokach epizody. Choć nie jestem historykiem i gdy to mówię, to nie wiem, czy mam rację. Ale na ten akurat temat wypowiedział się kiedyś mój idol, Kubuś Puchatek, który powiedział: „Każdy jak coś mówi, to ma rację. Tylko ja jak to mówię, to nie wiem czy mam rację.”
Życie w PRLu to nie były same horrory. Bywały też radości, które teraz byłyby całkiem niemożliwe.
Mieszkaliśmy na Ursynowie, a po drugiej stronie ulicy był dość duży sklep. Była część samoobsługowa z nieomal całkowicie pustymi półkami oraz kilka stoisk. W tym mięsne.
Prawie nigdy nic w nim nie było do kupienia, nawet na kartki. Ale w ciągu dnia przeważnie była jakaś dostawa. I sprzedawczyni zostawiała sobie, albo jakiejś znajomej cośtam pod ladą.
Pod koniec dnia okazywało się czasem, że sprzedawczyni zmieniły się plany kulinarne na wieczór, albo znajoma nie dotarła i tuż przed zamknięciem sklepu czasem można było cośtam kupić.
Wtedy wszystkie sklepy zamykano o 19 ej. Piętnaście minut wcześniej brałem prawie dwuletnią córeczkę, wsadzałem ją w nosidełka, które pół roku wcześniej kupiłem w Berlinie Zachodnim. O tym wyjeździe opowiem w następnym odcinku.
I wychodziliśmy na wieczorny spacer, kierując pierwsze kroki do tego mięsnego stoiska i czasem, choć rzadko udawało nam się coś kupić.
Wchodzimy kiedyś do sklepu, a tam na mięsnym coś wisi na hakach. Z 15 lat nie widziałem takiego widoku. Dopadłem do lady i pytam, co to jest?
Podgardle wędzone.
O! To cudownie. Poproszę.
A ona. Ile?
Ale w socjalizmie nie mówiło się ile, bo to ona wiedziała, ile może mi sprzedać.
Mówię, no… tyle ile można.
A ona na to, że nie ma żadnych ograniczeń.
No to ja nie umiem tak kupować. A ile tego jest?
A będzie z 15 kg.
Było 17. Nie miałem jak się zapakować, ale w końcu znalazły mi jakieś pudło po telewizorze.
Czy dzisiaj potraficie wyobrazić sobie moją radość i dumę jak zwaliłem to pudło w domu na podłodze?
Potem smażyliśmy to przez tydzień. Skwarki w smalcu to dzisiaj jest niezła potrawa, a w socjalizmie to był rarytas.
Część z tego wymieniliśmy na inne dobra luksusowe, co w owych czasach było powszechną praktyką.
Kiedy zamieszkaliśmy na Ursynowie tego dużego sklepu jeszcze nie było, ale wkrótce rozpoczęto budowę i któregoś dnia po powrocie z pracy zobaczyłem neon. Sklep będzie nazywać się MEG.
Byłem zachwycony, bo wtedy premierem Wielkiej Brytanii była pani Margaret Thatcher, która ostro stawiała się komunistom. Nazywali ją Megi. Ale ukryty hołd ktoś jej złożył! Cieszyłem się.
Ale następnego dnia dorobiono dwie litery i sklep miał nazywać się MEGAS. O kurcze. A było tak fajnie. Ale ten Megas też ma coś w sobie.
Wracam trzeciego dnia a tu… MEGASAM. No zero inwencji!
Na dole, tuż pod naszymi oknami był sklep z rzeczami dla dzieci. Nazywał się Pszczółka Maja. Żadnych rzeczy dla dzieci tam nie było, ale raz na tydzień, albo raz na dwa tygodnie ustawiała się pod nim kolejka.
O 5ej po południu, akurat kiedy wracałem z pracy. Przerywałem obiad i biegłem zająć miejsce. W socjalizmie to było normalne. Jak ustawia się kolejka, znaczy, że coś rzucili. Tak się mówiło.
Prawie zawsze był to papier toaletowy. Towar niezwykle poszukiwany. Na dodatek sprzedawali każdemu worek z 64 rolkami, a nie po 5 lub 10 rolek, jak to było na mieście. Te rolki nazywały się zwoikami, bo w socjalizmie wszystko miało swoją oryginalną nazwę. Nawet krawat nazywał się zwis męski.
Musieli sprzedawać po worku, bo dostawa była o 5ej po południu i gdyby sprzedawali po 10 rolek, to nie sprzedaliby tego do końca dnia. Wtedy po Warszawie gruchnęłaby wiadomość, że w Pszczółce Mai na Ursynowie jest papier toaletowy!!! Pierwsi stacze pojawiliby się o 2ej w nocy a o 6ej byłby taki tłum, że stłukłby szyby w sklepie.
Pomimo najlepszych chęci nie udawało się nam zużyć 64 rolek na tydzień. Obrastaliśmy więc w ten papier toaletowy i okazjonalnie wymienialiśmy go na inne towary. To się teraz nazywa wymianą barterową, a najciekawsza transakcja była taka.
Miałem zawieźć na wieś tyle papieru, ile zmieści się do małego fiata. Siedzenie kierowcy było podsunięte do przodu tak, że trudno było operować pedałami. Podobnie ze skrzynią biegów. O prawym lusterku można było zapomnieć.
W zamian za to dostaliśmy pół świniaka.
W dniu świniobicia wieczorem zabraliśmy mięso, które chyba nazywa się świeżynką lub coś w tym rodzaju, a poza tym duże ilości kaszanki, salcesonu i pasztetowej.
Po 3ch tygodniach zabraliśmy kiełbasy, które musiały być uwędzone przed zabraniem.
Zostały jeszcze tylko szynki, polędwice i balerony, które trzeba było najpierw zapeklować, a potem dopiero uwędzić.
Ale w międzyczasie wybuchł stan wojenny i na granicach miasta pojawiły się rogatki, na których rewidowano samochody.
O przewiezieniu dużej ilości wędzonki nie było mowy.
Postanowiliśmy zrobić to o północy między wigilią a pierwszym dniem świąt. Mróz był siarczysty, tak pod 30 stopni, ale na rogatkach stał jednak żołnierz.
Tyle, że ewidentnie starał się trwać w bezruchu, bo każdy, nawet nieznaczny gest sprawiał, że mróz dostawał mu się pod pachę lub coś w tym rodzaju.
Zatrzymaliśmy się przy nim, a on dał nam nieznacznym ruchem dłoni znak, żebyśmy jechali. Dodałem gazu trochę za ostro i fiacik zgasł. Uruchomił się po 30tu sekundach, ale to było najdłuższe pół minuty w moim życiu.
W stanie wojennym.
Kiedy wybuchł stan wojenny pracowałem w Instytucie Chemii Fizycznej w pracowni rentgenowskiej.
Prześwietlaliśmy nie płuca, ale różne substancje i wnioskowaliśmy o ich budowie.
Ten rentgen nazywał się dron, ale wtedy to nic nie znaczyło, bo po prostu nie było takiego słowa.
Nagrzewał się długo. Był gotów do pracy po 10ciu godzinach od włączenia. Musiał więc chodzić 24 godziny na dobę. Składał się z pięciu wielkich szaf. Prawie pustych. Na obudowie groźnie mrugały pomarańczowe diody i był oblepiony ostrzeżeniami: „Uwaga 50 000 V. Nie zbliżać się”.
Kiedy pojawiła się podziemna prasa i czasem dostarczano ją pod koniec dnia pracy, trzeba było ją gdzieś przechować do następnego dnia. Te szafy drona to było wymarzone miejsce.
Ja nie mam charakteru bojownika o wolność i niepodległość, ale kolegom się nie odmawia i tak krok po kroku stałem się głównym rozprowadzającym bibułę w Instytucie. Potem pojawiły się książki i te już nie mieściły się w dronie, więc musiałem je wozić do domu.
W tym momencie, do którego się powoli zbliżam, w przedpokoju na Ursynowie było z 5 toreb z książkami, a za posiadanie każdej z nich można było dostać wyrok.
Alkohol był wtedy na kartki i na jakiejś smutnej imprezie ktoś stwierdził, że skoro jestem chemikiem, to mógłbym zająć się produkcją bimbru.
Odpowiedziałem, że mógłbym, ale nie mam z czego, bo nie będę w bloku pędził bimbru z buraków ani ziemniaków, bo mnie sąsiedzi przeklną ze względu na smród.
A z czego innego można by to produkować? Zainteresowali się wszyscy. No z cukru. Odpowiedziałem. Ale ja mam na kartki kilo cukru na miesiąc i sypię to wszystko do kawy i herbaty.
Na to gospodyni imprezy zamrugała oczami i mówi. Ja mam dwoje malutkich dzieci i 2 kg cukru miesięcznie na każde z nich. Mam teraz 46 kg w szafie. Weź to, zrób bimber i z tego co wyjdzie połowa dla ciebie, a połowa dla mnie.
Ooo, jak się inni znajomi o tym dowiedzieli, to ciągle miałem takie propozycje. Nie nadążałem z wypijaniem własnych połówek i w końcu jak ktoś przyniósł cukier, to od razu zabierał bimber. Po co ma dwa razy chodzić.
Kiedyś zadzwonił jakiś nieznajomy do drzwi i przestępując z nogi na nogę powiedział, że jego znajomy Ferdebleszczak powiedział, że tu tak można.
Zamieniłem mu ten cukier na bimber, choć żadnego Ferdebleszczaka nie znałem.
W wyniku licznych eksperymentów doszedłem do takiej wprawy, że ci co próbowali mojego bimbru mówili: Nie, nie ma szansy, by tak się pozbyć tego zapachu, to nie może być bimber.
Inspiracją wielu z tych ulepszeń produkcji była książeczka, którą nabyłem w Księgarni Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych na Placu Dąbrowskiego. Był to podręcznik gorzelanego. Pochodził ze Związku Radzieckiego i nosił tytuł „Pieregonka Etiłowowo Spirta”. No po prostu kopalnia pomysłów.
W trwającym 3 miesiące cyklu produkcyjnym używałem takich odczynników jak kwas siarkowy, soda żrąca czy nadmanganian potasu.
W efekcie ten mój bimber był dużo czystszy niż sklepowy alkohol, bo nie było po nim żadnego kaca. Żadnego.
Przychodziłem po pracy. Jedliśmy obiad i natychmiast zaczynałem destylację. I tak do rana.
Moja partnerka redagowała wtedy podziemną gazetkę w Zakładach Ceramiki Radiowej.
Trudno w to uwierzyć, ale wtedy nie było jeszcze kserografu.
Dostaliśmy od Solidarności starą maszynę do pisania. Wkręcało się w nią zamiast papieru folię aluminiową. Jeśli mocno waliło się w klawisze, to czcionka maszyny wybijała w folii dziury o kształcie liter. Potem tę folię rozpinało się w ramce i wystarczyło przyłożyć ją do kartki papieru i przeciągnąć wałkiem z tuszem.
Ona robiła tylko te matrycę, a drukowaniem zajmowali się inni.
W momencie do którego dążę, dziewczyna waliła w klawisze, tak, że echo roznosiło się po całej klatce.
W kuchni bulgotał zacier, wydzielając bardzo intensywny zapach pieczonego ciasta drożdżowego. Na balkonie było ze 100 litrów gotowego bimbru, a w przedpokoju cztery torby z nielegalną literaturą.
Dzwonek do drzwi. Myślałem, że jakiś chętny do wymiany cukru na bimber. Wyjrzałem przez judasza, a tam milicjant w mundurze.
No co. Miałem sprzątać, wietrzyć? To wszystko bez sensu.
Otworzyłem drzwi a milicjant mówi: „Pan Jarosław Stachurski?”
O w mordę już mnie rozpracowali. Przecież na klatce nie było mojego nazwiska, bo to była wynajmowana przez nas kawalerka.
Na dodatek nie byliśmy tam zameldowani. Co wiązało się w stanie wojennym z następnym paragrafem.
Przytaknąłem i już chcę mu podawać ręce, by mi założył kajdanki, a on: „To niech Pan idzie na parking i zamknie samochód, bo się w nim bawią dzieci.”
Dogoniłem go na schodach i pytam jak mnie znalazł. A on był dobrym fachowcem. Wygonił dzieciaki, przeszukał schowek po stronie pasażera. Znalazł tam list do mnie od ciotki. Miał więc nazwisko i adres.
Kiedy wróciłem na górę, dziewczyna wciąż siedziała jak skamieniała przy maszynie z ręką nad klawiaturą. Ja poszedłem prosto na balkon i wziąłem 1.5 litrową butelkę bimbru. Jeszcze przed północą zobaczyliśmy jej dno.
Jestem na 100% pewien, że ten policjant zorientował się natychmiast, że to mieszkanie jest tak trefne, że już bardziej się nie da. Ale mieszkał w sąsiednim bloku i nie chciał robić smrodu na całą dzielnicę.
Spotykałem go potem od czasu do czasu na ulicy. Wymienialiśmy uśmieszki, które mogły oznaczać absolutnie wszystko.
W poprzednim odcinku obiecałem powiedzieć o tym Berlinie Zachodnim, gdzie kupiłem nosidełko dla córki, ale zanim to zrobię, muszę opowiedzieć nieco o mojej pracy w Instytucie Chemii Fizycznej. Ale o tym w następnym odcinku.
Jak zostałem kochanką motyli.
Kiedy zaczynałem pracować w Instytucie Chemii Fizycznej Polskiej Akademii Nauk, nie dawano mi żadnej poważnej pracy naukowej, bo za pół roku miałem iść na rok do szkoły oficerów rezerwy w Krakowie.
Ale, aby pokazać dlaczego tak się stało, powinienem opowiedzieć wcześniej o moim tak zwanym studium wojskowym na trzecim roku studiów.
To nie było prawdziwe wojsko. Nie na poligonie. Bez mundurów. Na trzecim roku, we wtorki, chodziliśmy na to studium i wyglądało to jak lekcje w szkole. Była sala, dwie tablice, siedzieliśmy w ławkach i mieliśmy niewielkie blaty do robienia notatek, których zresztą nikt nie robił.
Zauważyłem, że we wtorki popołudniami boli mnie brzuch. Po jakimś czasie odkryłem, że to z powodu nieustannego śmiechu podczas porannych lekcji w studium.
Każdy z naszych wykładowców nie był uosobieniem intelektu, a my złośliwie prowokowaliśmy ich do różnych idiotyzmów.
Pamiętam, że kiedyś wykładowca przepytywał jednego z nas z budowy kałasznikowa. Spytał z czego jest zbudowana kolba.
Student powiedział, że z drewna.
Dobrze. Z jakiego?
Z dębowego.
Dobrze. A leże czy też łoże, ja nie pamiętam, jak to się nazywa?
Student odpowiedział, że też z drewna.
Dobrze. A z jakiego drewna?
Też z dębowego.
O nie, nie. Z analogicznego.
Mieliśmy też lekcje z majorem Świącem. Muszę podać to nazwisko, bo inaczej opowiadanie nie będzie miało sensu.
Ostatniego dnia przed Bożym Narodzeniem mieliśmy z nim zajęcia i na przerwie między jego lekcjami ktoś napisał na tablicy Wesołych Świąc.
Normalny człowiek by to uznał za mniej lub bardziej śmieszny żart. Ale major Świąc wpadł w szał. Będzie wołał po kolei każdego z nas, byśmy na drugiej tablicy pisali Wesołych Świąc, to on po charakterze pisma rozpozna winowajcę.
Kiedy już zapełniono więcej niż połowę drugiej tablicy, otworzyły się drzwi i energicznym krokiem wkroczył do klasy dowódca naszego studium.
Rozejrzał się po klasie. Popatrzył na tablice i powiedział: „Łoj Świąc, Świąc”.
Na tym studium bez przerwy musieliśmy wypełniać jakieś ankiety i zawozić je do sekretariatu studium na Nowowiejskiej.
Postanowiłem zaczekać, aż będzie tych ankiet kilka i odwieźć je hurtem. Efekt był taki, że wyrzucili mnie z zajęć, musiałem pojechać na Nowowiejską i wypełnić tę ankietę.
Pojechałem, a tam kilka młodych dziewcząt. Powiedziały bym zabrał ankietę do domu, tam ją wypełnił i przywiózł z powrotem.
Odpowiedziałem, że wypełnię ją na miejscu, a one, że raczej nie dam rady. Wtedy wtrącił się jakiś wojskowy, który siedział z tyłu i powiedział coś niezbyt grzecznego. Odpowiedziałem mu, że ja przyszedłem tu nie do Pana.
To był błąd, bo po pierwsze powiedziałem pan, a powinienem użyć stopnia wojskowego. Ale najgorsze, że to był głównodowodzący całego studium wojskowego Uniwersytetu Warszawskiego.
Z tymi ankietami kłopot był taki, że pytania dotyczyły mnie, rodziców i dziadków. Trzeba było podawać ich daty i miejsca urodzenia. A kto z Was pamięta daty urodzenia swoich dziadków?
Ja to załatwiałem korzystając z faktu, że miejscowości w Polsce jest jak nagwizdał, a dat na początku wieku jeszcze więcej. W swoim życiu wypełniłem z 5 takich ankiet i w każdej z nich te dane były inne i jakoś do dziś nikomu to nie przeszkadza.
Po powrocie na zajęcia okazało się, że mamy lekcję z wychowania politycznego, na której po kolei przepytywano nas, jakbyśmy się zachowywali, gdyby wybuchła wojna. W domyśle z NATO.
Kiedy przyszła moja kolej, odpowiedziałem, że ja to bym zdezerterował przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Od tej pory byłem czarną owcą studium i po studiach wszyscy poszli bezpośrednio do szkoły oficerów, a ja zostałem zakwalifikowany dopiero za pół roku. Czyli pół roku na straty, bo co sensownego można zrobić w pół roku.
Za to pół roku też nie poszedłem z powodu braku miejsc. W studium powiedzieli mi, że wobec tego pójdę za następne pół roku. Czyli cały rok na straty.
Ale kiedy siedziałem w pracy, przyszła do mnie kiedyś jakaś młoda dziewczyna z WKU (nie wiem co to znaczy) i przyniosła, a jakże ankietę. Oprócz tych dziadków była rubryka: „Stosunek do służby wojskowej”. I wyraźnie napisane było, żeby nie pisać niechętny lub coś w tym rodzaju, tylko miało być tak, jak w książeczce wojskowej. Wyciągnąłem ją, a tam był zdezaktualizowany wpis, że jestem w wojsku od trzech miesięcy. No to napisałem, że jestem w wojsku od trzech miesięcy i to załatwiło sprawę. Mam 72 lata i sądzę, że mnie już chyba nie wezmą.
Może też nie mogą mnie znaleźć ze względu na nieścisłości w moich ankietach.
W Instytucie nie dali mi poważnej pracy naukowej, ale dość szybko dostałem zlecenie, w ramach którego miałem wyprodukować substancję złożoną z kilkunastu atomów węgla, dwa razy takiej liczby atomów wodoru i jeszcze był tam jeden atom tlenu. O ile dobrze pamiętam, bo było to już prawie 50 lat temu. To powinno pójść do Instytutu Chemii Organicznej, ale zleceniodawca, którym były Lasy Państwowe nie znał się na takich szczegółach.
To wyprodukowanie nie było trudne, więc po kilku dniach substancja była gotowa, ale jej oczyszczenie byłoby bardzo kłopotliwe i długotrwałe, ale Lasy Państwowe powiedziały, że może być brudne.
W owym czasie panowała w Polsce plaga motyli o nazwie Brudnica Mniszka. Wszędzie było ich pełno. W lasach, w parkach.
Te motyle miały taki przykry zwyczaj, że składały jajeczka pod korą sosnową i kiedy potem wykluwały się ich larwy, to kora odpadała i sosny schły.
Ta moja substancja była brązowa, półpłynna i pachniała tak jak męskie skarpetki po trzech latach intensywnego użytkowania bez prania. Ale to był najpiękniejszy zapach, jaki może sobie wyobrazić chłopczyk tego motyla, bo to był feromon, czyli zapach, który wydziela samiczka, oznajmiając światu: „Jestem płodna.”
Potem dano tą moja produkcję facetowi, który powsadzał to w torebki, takie jak od herbaty. Tylko maźnąć szpatułką, więc wystarczyło tego na wiele tysięcy torebek. Lasy Państwowe wysłały to następnie do wszystkich nadleśnictw w Polsce z prośbą, by powiesili to na brzegu lasu.
Chłopcy polecieli na brzeg lasu. Dziewczynki zostały w lesie. Nikt nikogo nie morduje, ale z powodu rozdziału płci nie rozmnażają się i o to chodziło.
Dla mnie sprawa miała jednak kontynuację. W ciągu następnych dwóch tygodni, ile razy poszedłem do parku, tyle razy nade mną pojawiała się chmura zakochanych motyli. Za pierwszym razem jakaś staruszka krzyknęła: „Zobaczcie! Cud! Cud!”
Urodziła mi się wtedy córeczka i początkowo miała kłopoty z brzuszkiem. Płakała całe dnie i noce. Mniej płakała kiedy piła mleczko o nazwie Bebiko Zero. Ale było ono bardzo trudne do zdobycia. Tak samo z resztą jak wszystko inne. Wszyscy znajomi byli uczuleni, że jak je zobaczą na mieście, to mają natychmiast dzwonić do mnie.
Siedzę w pracy i zamiast rozważać jakieś abstrakcyjne naukowe koncepcje, martwię się, że jutro kończy się to Bebiko. A tu nagle telefon, że w delikatesach na tyłach Smyka jest to moje Bebiko.
Dopadłem biegiem mojego fiata, ale jak dotarłem na miejsce, to kolejka miała ze 200 metrów długości. Gdy w końcu dostałem się do sklepu, okazało się, że sprzedają po 2 opakowania na osobę. To wystarczało na dwa dni.
To był malutki sklep samoobsługowy i do środka wpuszczali po 5 osób. Oprócz mojego Bebiko były tam jeszcze wyroby czekoladopodobne.
W sklepie zawarłem 4 ustne umowy cywilnoprawne, że oni mi odstąpią po 2 Bebiko, a ja im oddam wszystkie moje wyroby czekoladopodobne.
Potem udało mi się zrobić jeszcze jedno okrążenie.
Wieczorem przywiozłem do domu 19 opakowań Bebiko. Nieparzysta liczba, bo jedna staruszka powiedziała, że jak to takie dobre to ona zachowa sobie jedno opakowanie. Nie przekonało ją to, że to produkt dla dzieci poniżej 3 miesiąca życia.
Kiedy mnie nie było w środku sklepu, to wszyscy i tak kupowali to Bebiko, choć im było ono absolutnie niepotrzebne, bo w socjalizmie kupowało się wszystko co było, potrzebne czy nie.
Potem wymieniali je na inne towary, a gdy nie znaleźli nikogo chętnego, to po kilku miesiącach, kiedy skończył się termin przydatności do spożycia, wyrzucali je na śmietnik.
Na tym polegała praktyka gospodarki planowej, będącej działem ekonomii politycznej socjalizmu, nauki albo trafniej mówiąc religii, wykładanej w Szkole Głównej Planowania i Statystki, którą dumnie w tych czasach ukończyli bracia Kaczyńscy.
Jak prawie zostałem członkiem włoskiej mafii.
Dwa odcinki temu obiecałem opowiedzieć o moim wyjeździe do Berlina Zachodniego, gdzie kupiłem nosidełko dla dzieci. Może teraz mi się uda.
Tematem mojego doktoratu były przemiany fazowe katalizatorów metalicznych podczas reakcji węglowodorów na ich powierzchniach. Gdybym zaczął rozwijać ten temat, to z pewnością straciłbym wszystkich słuchaczy, więc obiecuję, że nie będę.
W 1984 roku odbywał się w Berlinie Zachodnim Światowy Kongres Katalizy. To dla mnie było coś takiego, jak olimpiada dla sportowca.
A na dodatek zakwalifikowano tam do zaprezentowania dwie moje prace. Jedną w sesji posterowej. To znaczy w specjalnym korytarzu dostawało się 3 metrowe miejsce, na którym można było zaprezentować wyniki swoich prac. Goście Kongresu spacerowali tym korytarzem i ten kogo interesowały moje wyniki, mógł się zatrzymać i pogadać.
A poza tym miałem wygłosić 20 minutowy wykład, po którym było jeszcze 10 minut na dyskusję.
Instytut powiedział, że mnie nie wyśle, bo nie ma pieniędzy.
Powiedziałem, że pojadę na własny koszt. Niech mi tylko załatwią paszport. Z tym paszportem nie była to sprawa oczywista, bo rok wcześniej odmówiono mi go, gdy miałem jechać na konferencję naukową do Nowosybirska.
Instytut się zgodził. A jak się okazało, że tak można, to znalazło się jeszcze trzech kolegów, którzy pojechali ze mną.
Wyruszyliśmy dużym fiatem jednego z nich. Każdy dostarczył po ¼ benzyny, bo była ona wtedy na kartki.
W Berlinie zamieszkaliśmy na kempingu, gdyż na hotel raczej nas nie było stać. W Instytucie zarabialiśmy bowiem po 25 dolarów na miesiąc.
Co rano wychodziliśmy w garniturach z namiotu. Nasz sąsiad, Niemiec nie mógł spać i wczesne poranki spędzał na składanym foteliku tuż obok.
Któregoś dnia zaczepił nas i mówi: „Panowie. Wyglądacie tak jak filmowa mafia sycylijska z francuskiej komedii”. Fakt, tak wyglądaliśmy.
Brałem też kiedyś udział w konferencji naukowej w bułgarskiej Warnie. Po jej skończeniu organizatorzy odwieźli nas na lotnisko. Ale było jeszcze 4 godziny do odlotu. Nadaliśmy więc bagaże i pojechaliśmy autobusem do miasta, by pokręcić się tam ze 2 godziny i wrócić.
Udało mi się wtedy kupić duży klucz francuski. Rzecz absolutnie nie do nabycia w Polsce.
Na lotnisku okazało się, że trzeba przejść przez jakąś bramkę. Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego.
W kolejce do bramki stał przed mną profesor Bielański z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Kiedy przeszedł przez nią, aparatura wszczęła alarm. Przeszukano go. Nic nie znaleziono, ale gdy kazano mu przejść powtórnie, alarm się znów włączył.
Wtedy jakaś funkcjonariuszka domyśliła się, że to wieczne pióro, które profesor miał w klapie od marynarki i to pióro miało skuwkę, której częścią był malutki metalowy zaczep.
Wtedy przypomniał mi się ten klucz francuski w mojej kieszeni, ale było już za późno na jakąkolwiek reakcję.
Przeszedłem przez bramkę, a tu… cisza.
Przez całe lata zastanawiałem się dlaczego. I jedyne, co wymyśliłem, to to, że jakiś software, który musiał być podłączony do tej bramki po prostu nie uwierzył, że można mieć kilogram żelastwa w kieszeni.
Odbywałem też kiedyś czteromiesięczny staż naukowy w Instytucie Heyrowskiego w czeskiej Pradze.
Do Polski nie dawało się zadzwonić, gdyż ze względu na liczne podsłuchy, rozmowę przerywało po najdalej 7-miu sekundach. A listy szły 3 tygodnie.
Aż kiedyś wpadłem na pomysł i w liście do żony dodałem fragment mnie więcej takiej treści: „Szanowny Panie Cenzorze. Te listy to mój jedyny kontakt z domem, a mam dwoje malutkich dzieci. Bardzo proszę, by Pan je czytał w pierwszej kolejności.”
Od tej pory wszystkie listy szły najwyżej 3 dni i to zarówno te do, jak i te z Warszawy. Ot, cenzor też człowiek.
Wyjeżdżając z Pragi pojawiłem się na lotnisku 2 godziny za wcześnie. W kieszeni znalazłem ostatnie 5 koron i kupiłem za nie dwa pyszne czeskie piwa. Tak na pożegnanie gościnnej Pragi.
Oczywiście jakiś czas potem musiałem skorzystać z toalety, ale okazało się, że jest ona płatna, a ja nie miałem już nawet jednego halerza.
Jakoś wytrzymałem, ale jak tylko samolot wzbił się w górę, wstałem i wtedy moje ręce powędrowały do tyłu i jakiś typ spytał, co ja robię.
Odprowadził mnie do toalety. Zabronił zamykania drzwi. A potem jeszcze eskortował z powrotem na moje miejsce.
W tamtych czasach ciągle porywano samoloty z krajów, takich jak PRL, bo była to jedna z form ucieczki na Zachód.
Linie lotnicze zatrudniały więc funkcjonariuszy, którzy siedzieli incognito wśród pasażerów i mieli oko na wszystko. A ja zachowywałem się baardzo nerwowo.
Aby skończyć temat Instytutu Chemii Fizycznej opowiem o obchodach dnia kobiet w instytucie.
W PRLu Dzień Kobiet to było wielkie święto. W telewizji pełno było informacji o tym, że w jakiejś firmie obdarowano kobiety rajstopami, w innej podarowano im czekoladopodobne tabliczki, a w innych jeszcze coś tam innego.
Wszędzie obowiązkowo każda kobieta dostawała po goździku.
Około 10 rano w każdym zakładzie Instytutu pojawiał się umyślny od dyrektora i kazał wszystkim kobietom stawić się w jego sekretariacie.
Sam dyrektor siedział u siebie, a przed sekretariatem ustawiała się 100 metrowa kolejka kobiet. Sekretarka otwierała drzwi i każdej kobiecie która tan weszła, mówiła: „Tam w kuble są goździki, niech se Pani weźnie jednego i podpisze mi tu listę, że Pani wzięła.
To się chyba nazywa: High Life. Bon ton.
Bywało też wesoło.
Marsz pierwszomajowy był w PRL wielkim świętem. W Instytucie nikt nam nie kazał brać w nim udziału, bo i tak wszyscy wiedzieli, że nie pójdziemy.
W liceum mieliśmy niby obowiązek uczestnictwa, ale nikt tego nie sprawdzał. Ale my i tak chodziliśmy, by se robić jakieś żarty.
Kiedyś umówiliśmy się przed szkołą, aby razem pójść na marsz, ale jeden z kolegów się spóźniał. Napisaliśmy więc na murze: „Nie możemy dłużej czekać. Idziemy.”
Następnego dnia zobaczyliśmy, że pod spodem ktoś dopisał: „Idę za Wami.”
O tym marszu krążyły legendy. Jedną pamiętam. W jakiejś instytucji był obowiązek udziału, ale jedna z pracownic miała pieska i nie miała go z kim zostawić, wzięła więc zwierzaczka ze sobą.
Na miejscu dostała transparent na kiju z fotografią Władysława Gomółki. W jednym ręku miała więc psa, a w drugim transparent.
Następnego dnia zawołali ją do kierownika i dali wymówienie z pracy.
A kiedy zapytała dlaczego, kierownik odpowiedział: „A wczoraj jak Pani kazałem wyrzucić to bydle, to co Pani wyrzuciła.”
Na początku marszu szły różne zakłady pracy i instytucje, a na końcu dzielnice Warszawy. My byliśmy z Żoliborza, zamykaliśmy pochód i w praktyce nigdy nie dotrwaliśmy do końca.
Kiedyś jeden z telewizyjnych sprawozdawców stracił pracę, gdy relacjonując marsz powiedział: „Teraz idzie Wola. Ochota już przeszła.”
Innym wielkim wydarzeniem w PRLu był coroczny Wyścig Pokoju. Był to wyścig kolarski na trasie z Berlina przez Pragę do Warszawy, lub jakieś inne kombinacje między tymi stolicami. W każdym sklepie słuchano radiowych meldunków z trasy, a na koniec etapu pustoszały ulice, bo wszyscy oglądali telewizyjną transmisję.
W którymś roku wyścig kończył się w Warszawie, ale przed ostatnim etapem wszystkie miejsca już były ustalone. Kolarze nie spieszyli się więc, bo nie było powodu. A tu transmisja telewizyjna na żywo. Skończyła się część artystyczna na Stadionie Dziesięciolecia i nie było co transmitować.
Ze studia poproszono sprawozdawcę, Bohdana Tomaszewskiego, by poszedł na trybunę honorową i zrobił wywiad na żywo z kimś znanym.
Bohdan Tomaszewski to była ikona polskich sprawozdawców. Wysoki, elegancki, kulturalny, super dykcja.
Na trybunie podszedł do Edwarda Ochaba z Komitetu Centralnego Partii i spytał go: „Co Pan sądzi o tegorocznym wyścigu?”
A ten debil mówi: „Ja nie jestem żaden pan, ja jestem towarzysz.”
A to wszystko na żywo. Tomaszewski aż się zadławił po tej kwestii, a gdy doszedł do siebie, mówi: „Oj tak. Przepraszam bardzo. Co więc towarzysz sądzi o tegorocznym Wyścigu Pokoju?”
A ten debil: „No. Mój boże…”
Potem krążyły po Polsce dowcipy, zwane wtedy kawałami o Edwardzie Ochabie.
Kilka pamiętam. Wchodzi Ochab do sklepu odzieżowego i zapala papierosa. Podlatuje do niego sprzedawczyni i mówi: „Towarzyszu. Tu nie wolno palić.”
To dlaczego ten napis palta.
Albo: Dlaczego Ochab nie może mieć psa? Bo pies musi mieć pana, a nie…
Przyjechał wtedy do Polski generał de Gaulle. Był przyjmowany z ogromnymi honorami, bo wtedy nikt z zachodniego świata tu nie przyjeżdżał. Zrobiono mu specjalne łóżko z hebanu.
Kawał był taki: Wprowadza Ochab de Gaulle`a do sypialni, a ten widząc łóżko, pyta czy to hebanowe.
A Ochab na to: „Nie. Cheba stare.”
Wtedy w sklepach, na stoiskach garmażeryjnych były młynki do kawy.
Wchodzi do takiego sklepu Ochab i pyta sprzedawczynię, dlaczego nie ma kawy. A ona, że właśnie jest kawa.
A Ochab na to: „To dlaczego jest tu napis mielimy kawę.”
Na koniec może jeszcze jeden kawal, choć nie dotyczy on Ochaba.
W 1970 roku obalono Gomułkę, znienawidzonego pierwszego sekretarza partii, który twierdził, że jak robotnicy będą jeść szynkę, to im się poprzewraca w głowach.
Nastał Edward Gierek, z którym wszyscy wiązali ogromne nadzieje.
I rzeczywiście, nabrał kredytów z Zachodu i nieco się poprawiło na jakieś dwa lata. A potem te kredyty trzeba było spłacać przez lat 20.
Gierek pochodził ze Śląska i gdy przyjechał do Warszawy, towarzysze oprowadzali go po mieście, podkreślając jej związki ze Śląskiem. Tu jest most Śląsko-Dąbrowski, tu ulica Górnośląska, a tu Katowicka. Ale przyjechali na plac Zbawiciela i mówią: „A tu jest Plac Zbawiciela”. A Gierek na to: „No nie, towarzysze. Bez przesady.”
Oprócz corocznych Marszów Pierwszomajowych i Wyścigów Pokoju, odbywały się w PRL-u wybory do sejmu. Tak jak teraz, co 4 lata.
Były 3 partie: PZPR, czyli komuniści, PSL, ten sam co teraz i SD – Stronnictwo Demokratyczne.
Gdyby nic nie robić, to PZPR otrzymywałoby 5 do 10% głosów. Nie dlatego by PSL czy SD były takie popularne. Po prostu 90% ludzi głosowałoby przeciw komunistom. Na cokolwiek.
Aby temu zaradzić utworzono Front Jedności Narodu, czyli blok zrzeszający te 3 partie.
Można było głosować na FJN i koniec.
Jakichś intensywnych kampanii przedwyborczych nie było, bo i po co?
Choć kiedyś zauważyłem na płocie jakiejś budowy w centrum Warszawy napis: „Zamiast tarcia prącia w kącie, głosuj w Narodowym Froncie.” Choć wątpię, by to napisali organizatorzy.
W PRL-u nie istniało graffiti, ale nie dlatego, że nie było można. Po prostu nie było wtedy farb w spraju.
Ale co zrobić ze społeczną potrzebą ekspresji?
Inna technika, czyli kubeł z farbą i pędzel zamiast spraju, spowodowała, że grono artystów street artu różniło się jednak znacznie od dzisiejszego.
Prawie nigdy nie było rysunków, a teksty praktycznie zawsze zwierały określenie męskiego narządu rozrodczego, na dodatek pisanego przez samo h, czyli… z błędem ortograficznym.
No cóż. Inne możliwości, inne potrzeby wyrazu artystycznego.
Na szczęście bywały wyjątki.
Pamiętam, że kiedyś przeprowadzano społeczną zbiórkę złomu i jakiś artysta, chcąc poprzeć tę akcję napisał,… też na płocie: „Zamiast z Ziutą iść na ksiuty, zbieraj złom dla Nowej Huty.”
Zapamiętałem też napis KŁAMSTVO na ścianie, gdzieś obok Dworca Centralnego. Zamiast W było V, a na dodatek te dwie literki TV miały rozmiar 50% większy niż pozostałe.
Uwielbiam takie mikrohistoryjki. Jestem pewien, że potraficie mnóstwo podobnych wygrzebać w pamięci. Byłbym wdzięczny za każdą z nich. Mój adres e-mail jest w opisie tego odcinka.
Moja osiemnastka
Jakiś miesiąc temu moja wnuczka obchodziła osiemnaste urodziny, a za miesiąc i ja skończę osiemnastkę… Tyle, że po raz czwarty.
Pierwszy raz osiemnaste urodziny celebrowałem w Stogach Gdańskich na bałtyckiej plaży.
Dotarłem tam rowerem wraz z moim przyjacielem, Wojtkiem.
W Stogach, w domu wczasowym przebywała wtedy moja sympatia i stąd wybór tego miejsca na obchody.
Po przybyciu do Stogów, okazało się, że tamtejszy kemping stanowczo przekracza nasze możliwości finansowe.
Rozbiliśmy się więc w młodziutkim lasku sosnowym na wydmach. Pewnie to było zabronione, ale nasz malutki, na dodatek zielony namiocik i dwa rowery były praktycznie niewidoczne z odległości większej niż 10 metrów. A my tam bywaliśmy tylko nocą, żeby nie zwracać uwagi.
Urodziłem się o 11:30 rano. O tej godzinie leżeliśmy na plaży i po kryjomu piliśmy szampana, bo matka mojej sympatii była niezwykle sroga i trzymała córkę bardzo krótko.
Po zmroku, czyli około ósmej wieczorem rozpaliliśmy duże ognisko na plaży i rozpoczęliśmy świętowanie na całego. Były tańce, śpiewy, skoki nad ogniskiem.
O 10ej pojawiła się matka mojej sympatii i z marsową miną zabrała córkę.
Pół godziny potem skończył się nam alkohol, ale Wojtek pojechał do baru i uzupełnił zapasy.
Pomimo braku mojej sympatii, liczba świętujących rosła z każdą minutą.
Skończyliśmy około drugiej w nocy.
Położyliśmy się we dwóch w łódce na brzegu morza. Wysokie burty zasłaniały światło nadmorskich miejscowości i pewnie dlatego niebo wyglądało wręcz niewiarygodnie.
To był czas Perseidów, czyli wzmożonej aktywności meteorytów i udało mi się zobaczyć 61 spadających gwiazd w ciągu jednej godziny. To chyba dobry prognostyk na przyszłość po osiemnastce. Nie?
Wojtek był astronomem amatorem i to dzięki tej podróży, do dziś umiem znaleźć na niebie mgławicę w Andromedzie, Kasjopeję, Perseusza, Oriona oraz gwiazdy takie jak Wega, Denep i Altair, nie licząc powszechnie znanych Dużego i Małego Wozu, czy też Gwiazdy Polarnej.
Ale o jednej rzeczy mi Wojtek nie powiedział. Kilka lat potem byłem na Mazurach i o pierwszej w nocy wracałem sam leśną dróżką do ośrodka wczasowego. Była ciemna, bezksiężycowa noc, a droga była znana z licznych żmij, wylegujących się na niej w słońcu, ale oczywiście w czasie dnia.
Szedłem i na wszelki wypadek uważałem na drogę… I nagle zobaczyłem na niej własny cień. Rozejrzałem się we wszystkie strony, ale nigdzie nie udało mi się zlokalizować źródła światła. Włosy mi się zjeżyły na głowie. Serce przesunęło się w dół o kilkanaście cm.
W życiu nie zgadniecie, co to było. Otóż Wenus jest trzecim ciałem niebieskim, które może być źródłem cienia na ziemi. Po Słońcu i Księżycu oczywiście.
Rano, po imprezie na plaży, okazało się, że mamy razem 2 zł 40 groszy i 350 km do domu. Rowerami.
Ten pomysł wakacji na rowerze pochodził od lekarza.
Rok wcześniej grałem w koszykówkę na szkolnym asfaltowym boisku. Rzuciłem kosza i gdy lądowałem, na plecy skoczył mi ambitny przeciwnik. Klęknąłem z nim na plecach i coś mi chrupnęło w kolanie. Bolało, bolało, ale gdy w końcu poszedłem do lekarza, to ten stwierdził, że miałem odprysk kości w kolanie, ale po tak długim czasie ten odprysk został przez organizm potraktowany jak ciało obce i rozpuścił się we krwi. I mam po prostu dziurę w kości.
Powiedział, że to się w końcu zarośnie, ale dobrze byłoby potrenować to kolano. Na przykład intensywnie jeżdżąc na rowerze.
Po wakacjach kolano bolało troszkę mniej, ale jednak wciąż bolało.
Wyleczył mi je rok później znajomy pszczelarz z Białowieży. Zrobił to w niewiele ponad tydzień.
Pełna kuracja powinna trwać 13 dni. Ja miałem tylko 9, ale wystarczyło.
Pierwszego dnia usiedliśmy przy stole. Pojawiło się zimne piwo. Gospodarz złapał jedną pszczołę w pudełko zapałek. Potem przystawił mi je do kolana i drażniąc ją spowodował, że mnie użądliła.
Drugiego dnia dwa użądlenia, trzeciego dnia trzy… siódmego siedem a potem każdego dnia o jedno użądlenie mniej.
Po 9 dniach miałem 39 użądleń. O tym by założyć spodnie można było zapomnieć. Najwyżej krótkie.
Ale dziś nie wiem, które to było kolano.
Początek naszej rowerowej wędrówki był tragiczny. Szczególnie dla mnie, bo ja po całym dniu na rowerze, nocami chodziłem wokół namiotu, wyjąc z powodu bólu kolana.
Ale każdy kolejny dzień był lepszy. Przyzwyczajaliśmy się do fizycznego wysiłku i poznawaliśmy na przykład, w jakiej odległości za pierwszym ma jechać ten drugi, by opór powietrza był najmniejszy.
Poza tym odkryliśmy, że należy wstawać po ciemku i startować o świcie, bo między świtem a ósmą rano nie wieje wiatr.
Jeździliśmy po Mazurach, ale w końcu trafiliśmy do Piławek koło Ostródy i tam utknęliśmy na 10 dni.
Tani kemping nad jeziorem Drwęckim. Ale głównym powodem były Ewa i Ela.
Spędzaliśmy całe dnie razem. Pływaliśmy kajakami. Kąpaliśmy się w jeziorze. Wieczorami na kempingu był super zwyczaj, że zapalano ognisko, wokół którego gromadzili się wszyscy kempingowicze.
Każdy pił co miał i co dzień ktoś inny opowiadał niesamowite gawędy lub opowieści. Śpiewaliśmy też ogólnie znane piosenki. Wtedy wszyscy znali mnóstwo przyogniskowych ballad. Ale była jedna, której ze zrozumiałych względów nie słyszałem nigdzie indziej.
A szło to tak:
Pieniążki kto ma, ten jedzie do Ostródy,
A kto pieniążków nie ma, w Piławkach zdycha z nudy.
Ja przyjaźniłem się z Ewą, a Wojtek z Elą.
Ta Ewa była niedostępna jak Mount Everest. Nie dawała się nawet wziąć za rączkę, a gdy siedzieliśmy obok siebie na ławeczce, pilnowała, żebym się za bardzo nie przysunął.
Dopiero po tygodniu okazało się, że Ewa przysięgła swojemu chłopakowi, że nie spojrzy na innego przez całe wakacje.
Z kolei Wojtek był zakochany w Dorocie z naszej klasy i nie bardzo reagował na nieśmiałe zachęty Eli.
Dostrzegliśmy tę pomyłkę dopiero na trzy dni przed naszym wyjazdem. One zresztą też za trzy dni wyjeżdżały do ich rodzinnego Wrocławia.
Przy pożegnaniu Ela dała mi zaklejoną kopertę ze swoim adresem, żebym do niej napisał po wakacjach. Miałem przysiąc, że nie otworzę koperty przed wyjazdem z Piławek.
Kiedy zobaczyła dwa znaki zapytania w moich oczach, powiedziała, że ma strasznie, strasznie brzydkie nazwisko. Takie, że nic nie trzeba się domyślać.
Kiedy dojechaliśmy do znaku drogowego z przekreślonym napisem Piławki, zatrzymałem rower i otworzyłem kopertę.
Nazywała się Granat.
Trudno mi to zrozumieć, bo to nie musiał być taki wybuchowy granat. Mógł to być kolor, albo owoc. Ja bym chyba lubił nazywać się Granat.
Trzy lata wcześniej, też na wakacjach chciała wyjść za mnie za mąż dziewczyna z Gdańska. Ja ją bardzo lubiłem, ale miałem wtedy 15 lat a ona 16. Tyle, że nazywała się Szczurek i chciała to zmienić jak najszybciej.
Kolega mojego ojca, pracujący w Urzędzie Stanu Cywilnego, opowiadał kiedyś, że jedna z jego petentek uwielbiała swoje panieńskie nazwisko, a nazywała się Mąka.
Kiedy wyszła za mąż, postanowiła przyjąć podwójne nazwisko. Swoje panieńskie plus męża. Pomimo, że mąż nazywał się Wrocławski.
Trzy dni po ślubie przyszła znowu do Urzędu, by zrezygnować z tego członu panieńskiego.
A kolega ojca na to, a co się Pani tak szybko odwidziało. A ona, a bo ludzie się ze mnie śmieją. Wczoraj byłam w Urzędzie Dzielnicowym i jak powiedziałam, że jestem Mąka Wrocławska, to urzędnik odpowiedział: „Bardzo mi miło, ja jestem Cukier Rafinowany.
Zawsze myślałem, że to taka konfabulacja przyjaciela mojego ojca. No bo chyba nie mogła nie zauważyć, że jest produkt spożywczy o takiej nazwie.
Ale parę lat temu poszedłem w ciągu dnia do sklepu. Było pusto, a na stoisku warzywniczym stał młody dwudziestoletni chłopak i brał po kolei do ręki główki kapusty i oglądał je ze wszystkich stron. Wszystkie były takie same, nawet pod względem wielkości.
Pomyślałem sobie: „On wie o kapuście coś, czego ja nie wiem. A ja uwielbiam wiedzieć, więc zaczepiłem go i pytam: „Na co Pan zwraca uwagę?”
A on: „Niee, bo żona wysłała mnie po sałatę, ale mówi, że ma być ładna”.
Myślę, że uratowałem mu tyłek.
Ale ja przy okazji zrozumiałem, że dwudziestolatka mogła nie słyszeć o mące wrocławskiej, jeśli matka nie wpuszczała jej do kuchni.
Jeśli chodzi o podwójne nazwiska, to pamiętam jeszcze jedną historyjkę, opisywaną z lubością przez Przegląd Sportowy. Sportsmenki, jeśli po wyjściu za mąż zmieniają nazwisko, to nikną w rankingach, co źle wpływa na ich dalszą karierę.
Jedna z polskich narciarek nie mogła jednak zostawić sobie podwójnego, bo nazywała się Ruchała, co się czasem zdarza na Podhalu.
Jej mąż nosił, równie popularne na Podhalu nazwisko, Bosko.
Ten kolega mojego ojca uwielbiał prowokować różne zabawne sytuacje i potem o nich opowiadać.
W czasach PRL – u przyjęcia z okazji imienin organizowało się w domu, bo w restauracji kosztowałoby to kilka razy więcej niż miesięczna pensja.
Kiedyś, 19 marca na imieniny ojca schodzili się goście. Pogoda była fatalna. Padał śnieg z deszczem i wiał wiatr. Goście bardzo chętnie wychylali więc kolejne toasty za zdrowie ojca, od razu po zajęciu miejsca za stołem.
Ale nie wszyscy przyszli razem, więc ci co przyszli wcześniej bawili się już świetnie i zaczęli opowiadać kawały. Często dość odważne. Co niezbyt podobało się paniom, które przyszły później.
Po jednym z takich kawałów, kolega ojca mówi: „Oooj, widzę, że nie wszystkim ten kawał przypadł do gustu. To ja opowiem taki, po którym każdy inny będzie się wydawał przyzwoity.”
A oto ten kawał : „Przychodzi facet do lekarza i mówi, panie doktorze ch.. mnie boli. YYYch. Jak pan mówi? Nie. Jak pi… ndolę.”
Po pożegnaniu Piławek pojechaliśmy nad morze. No ale o tym już opowiedziałem.
Po powrocie z wakacji napisałem 16 stronicowy list do Eli.
W czasie tych 10 dni w Piławkach trochę z Wojtkiem konfabulowaliśmy na nasz temat w rozmowach z Ewą i Elą. Twierdziliśmy, że studiujemy astronomię i chemię, pomimo, że tak naprawdę mieliśmy jeszcze rok do matury.
Każdego dnia wymyślaliśmy coś atrakcyjnego na nasz temat.
W tym liście po wakacjach zamieściłem wszystkie sprostowania.
Cztery dni potem dostałem od Eli odpowiedź.
Mama opróżniła skrzynkę na listy. Przyniosła mi ten list i demonstracyjnie położyła mi go na podręczniku, który właśnie czytałem przy biurku.
List był zaadresowany tak: „Największy Klituś Bajduś Stolicy. A potem imię i nazwisko”.
Potraficie wyobrazić sobie minę mojej mamy?
Kilka lat potem obraziłem się na cały Świat i na znak protestu postanowiłem Wielkanoc spędzić w domu wariatów w Lubiążu, gdzie przebywał mój kolega. Nie jako pacjent lecz… sanitariusz.
Przez noc jechałem pociągiem do Wrocławia. Pociąg się spóźnił tak, że ten na który miałem się przesiąść do Malczyc już odjechał. Następny był za kilka godzin.
Wtedy przypomniała mi się Ela Granat. Znalazłem jej domek. Ale było to w przeddzień wigilii i na dodatek około 9ej rano.
Naprzeciw jej domu była ławeczka. Usiadłem więc na niej i postanowiłem zaczekać ze dwie godziny, a potem postanowić co dalej.
Ale po kilku minutach otworzyły się drzwi i pojawiła się w nich Ela ciągnięta przez sporego psa na smyczy.
Nie poznała mnie. Ale jak ją zawołałem, zatrzymała się. Powiedzieć, że była zdziwiona, to nic nie powiedzieć.
Po powrocie ze spaceru z psem, trzepałem dywany, obierałem włoszczyznę i takie tam różne.
Potem ona była umówiona z przyjaciółmi. Mieli obejrzeć jakiś nielegalny film. Pojechaliśmy do miasta. Ja na dworzec, a ona na ten film.
Zastanawiacie się, jak film może być nielegalny?
Otóż dziś film chyba nie może być nielegalny, ale wtedy, w socjalizmie była cenzura, która niektórych publikacji nie dopuszczała do oglądania, słuchania czy też czytania.
W Malczycach trzeba było znów czekać 3 godziny na autobus. Ale według mapy, jakby się poszło na skróty wzdłuż Odry, to do szpitala było najwyżej 5 km.
Tyle, że droga skończyła się po kilometrze i dalej trzeba było przedzierać się przez chaszcze. Z plecakiem.
Kiedy dotarłem do celu, miałem już tylko jedno marzenie, aby położyć się spać.
Była jednak dopiero szósta po południu. Dostałem coś na wzmocnienie. Nie było pyszne, ale dało się wypić i zdziałało cuda.
Jak nie wierzycie to spróbujcie. Trzeba zaparzyć mocną herbatę liściastą. Prawie esencję. Dodać do tego dużą łyżkę… masła i wypić ciepłe duszkiem.
To całe towarzystwo obsługujące szpital było zafascynowane hinduizmem czy też buddyzmem. Uprawiali yogę i znali pełno specyfików, takich jak herbata z masłem.
O ósmej wieczorem i o ósmej rano wszyscy zatrudnieni, czyli ze 30 osób, mieli spotkanie, podczas którego omawiano, co się wydarzyło wciągu ostatnich 12 godzin.
Zbierali się w sporej sali. Jedni siedzieli na podłodze po turecku. Inni na krzesłach czy też ławeczkach. Co kto lubi.
To był horror. Nie wyobrażacie sobie, co z człowiekiem może zrobić rozstanie się z rozumem.
Opowiem o jednej 23 letniej, ładnej dziewczynie. Była chora na rozdwojenie jaźni i przez parę godzin dziennie, albo raz na parę dni, wydawało jej się, że jest 10-cioletnią złośliwą dziewczynką, która nienawidzi swojego drugiego ja.
Kiedyś pocięła nożyczkami całą jej bieliznę. Innym razem włożyła jej do butów żyletki.
23 latka była u kresu wytrzymałości.
Pierwszego dnia, podczas tego zebrania weszła, spóźniona o 20 minut młoda pielęgniarka z czteroletnią córeczką.
Mała rozejrzała się po sali, zdecydowanym krokiem podeszła do mnie i usiadła mi na kolanach. Na kolanach to jednak chyba niewłaściwe określenie, bo ona usiadła tak głęboko jakby żądała, bym ją przytulił. Tak po 5 sekundach znajomości.
Ja w sumie to byłem zachwycony. Z 30tki osób wybrała właśnie mnie. I to bez żadnego wahania.
W następnych dniach wszyscy mieli jakieś zajęcia, a ja miałem cały dzień dla Ani.
Zbieraliśmy kwiatki na łące. Uplotłem jej wianek z białych koniczynek. Huśtałem ją na huśtawce. Puszczaliśmy kaczki na stawie. Robiłem jej samolot. To znaczy chwytałem ją za rękę i nogę w okolicach kostki i obracałem się wokół własnej osi, a ona wtedy fruwała wokół mnie jak samolot.
Jeśli wpadniecie na pomysł, by zrobić tak z własnym dzieckiem, to radzę, by to było na łące o miękkim podłożu, bo może wam się zakręcić w głowie.
Wieczorami, po ogólnym zebraniu, kiedy większość osób poszła już spać lub do własnych zajęć, ci co zostali, dyskutowali na temat Ani.
To byli przeważnie psychiatrzy, czyli ludzie znający się na rzeczy. Większość była zdania, że nie robię dobrze, bo za parę dni pojadę sobie, a Ania znów zostanie na lodzie, opuszczona przez kolejnego tatusia.
Ja uważałem, że lepiej choć przez tydzień poznać, co to znaczy mieć fajnego tatusia, niż nigdy nie doświadczyć tego uczucia. Nie byłem sam w tej opinii, ale byliśmy jednak w mniejszości.
Kiedy ostatniego dnia powiedziałem Ani, że dziś w nocy odjeżdżam i jutro mnie już nie będzie, ona obróciła się na pięcie i bez słowa wybiegła z sali.
Myślę o tym od 50ciu lat. Aby się rozgrzeszyć, wymyśliłem, że gdyby tak pierwszego dnia powiedzieć Ani, że ten tata to tylko na tydzień i zadać jej pytanie czy się decyduje, to jestem prawie pewien, że powiedziałaby tak. Ale pewności nie mam.
A dlaczego wybrała właśnie mnie? To proste. Wszystkich pozostałych już znała i wiedziała, że się nie nadają. A ze mną była jakaś szansa.
Dziś Ania ma trochę ponad 50 lat. Ciekawe co o tym sądzi. Jeśli mnie jeszcze pamięta.
Moja młodość
Urodziłem się w Radomiu. Samego porodu nie pamiętam. Z Radomia też niewiele wspomnień mi zostało, bo gdy miałem sześć lat, rodzice przeprowadzili się do Świdra koło Otwocka, a ja razem z nimi.
W Świdrze po roku zachorowałem na wirusowe zapalenie płuc. W szpitalu nie umieli sobie poradzić z moją chorobą, wypisali mnie więc, bym umierał w domu i nie blokował łóżka tym, co mają jakąś szansę.
Pamiętam, że siedziałem całe dnie przy piecu, owinięty w koc i przysypiałem. Co jakiś czas mama podchodziła, by sprawdzić, czy to już…
W końcu w desperacji przypomniała sobie, że jej mama, czyli moja babcia zna się na ziołowych lekach. Może to jakaś szansa, skoro apteczne leki nie działają. Ale tak naprawdę to nikt w to nie wierzył, że babcia jest w stanie pomóc.
Babcia przyjechała natychmiast. Zobaczyła mnie i mówi: „Oj wnusiu jesteś chory na płuca. To poważne. Zajmie mi to ze trzy miesiące, żeby cię wyleczyć”. Cała diagnoza zajęła jej jedną sekundę.
Leków było całe mnóstwo. Pamiętam tylko niektóre. Na przykład do słoika wstawiało się całe jajka i zalewało sokiem z cytryny, który rozpuszczał skorupki, ale całość miała jednak konsystencję gluta.
A teraz wyobraźcie to sobie. Sokiem z cytryny w socjalizmie. Wtedy, jak statek z pomarańczami dojeżdżał do Gdyni, to wszystkie gazety i telewizja donosiły z triumfem, że przed świętami będą pomarańcze w sklepach. A mama jakimś cudem zdobywała te cytryny.
Na podwórku pojawiały się psy, a potem znikały. Dopiero po latach dowiedziałem się, że drugim lekarstwem był psi smalec.
Najbardziej pamiętam jednak kąpiele ziołowe. Do kotła wsypywało się zielone szyszki sosnowe, wykruchy spod siana (jak siano leży przez całą zimę, to pod nim zbiera się pył i to są te wykruchy). A także mnóstwo ziół, które babcia zbierała na łąkach przez cały dzień. Potem wszystko się gotowało.
Kładli mnie w blaszanej wanience i polewali gorącą, brunatną cieczą o półpłynnej konsystencji. Za pierwszym razem po pięciu minutach straciłem przytomność.
W tych ziołach musiały być jakieś psychotropy, bo miałem w czasie kąpieli majaki. Bardzo nieprzyjemne i hałaśliwe. Taki podobny do młota pneumatycznego hałas w mojej głowie śnił mi się potem przez następne 30 lat. Ale teraz na starość jakoś mi to przeszło.
Kiedy po trzech miesiącach przyszedłem z mamą do szpitala, to pani doktor bardzo się zdziwiła. Nawet spytała czy nie mam brata bliźniaka. Ale potem, kiedy oglądała zdjęcia rentgenowskie, mówi: „No tak, widać zrosty i zwapnienia, ale poza tym, to chyba cud boski”.
Powiedziała, że dobrze byłoby w ramach rekonwalescencji zamieszkać przez rok w górach. Ojciec został w Świdrze, bo musiał pracować, a mama, ja i moja siostra przez rok zamieszkaliśmy w Krościenku na Dunajcem w Pieninach.
Tam w wieku ośmiu lat poznałem smak wódki. A było to tak.
Któregoś zimowego dnia, podczas lekcji spadło tak z 80 cm śnieżnego puchu. Nie było szans by wrócić do domów, tym bardziej że temperatura wynosiła około minus 30 stopni.
Nauczyciele zatrzymali wszystkie, dalej mieszkające dzieci w szkole i posłali po zaprzężony w konia pług. Wyruszyliśmy za nim. On dojechał do przecznicy, skręcił i za nim poszły te dzieci co mieszkały w tej przecznicy, a my zostaliśmy. I tak na każdym skrzyżowaniu. Kobiety z sąsiednich domów przynosiły nam herbatkę, gorące mleko, ciasto i co kto tam miał. Tam napiłem się najlepszej rzeczy w moim życiu. Był to ciepły sok malinowy. Przez następne 65 lat nic nawet nie zbliżyło się do tego smaku.
Koń też nie radził sobie z tą sytuacją. Potykał się ciągle o coś pod śniegiem, ślizgał. Wciąż odwracał głowę w kierunku woźnicy, jakby chciał powiedzieć: „No stary, może już dosyć”.
W końcu zostaliśmy sami z siostrą. Mieszkaliśmy 400 metrów za wsią i w dodatku ostatni odcinek był pod górę, szlakiem na Sokolicę.
Kiedy w końcu dotarliśmy do domu, mama wyciągnęła z kredensu dwa kieliszki i nalała coś z butelki. Było dość ostre, ale baardzo ciepłe.
Mieszkaliśmy u gazdy o nazwisku Kordeczka.
Jakoś tak po nowym roku zjechała się cała rodzina na jego 80-te urodziny. Kupili mu na prezent telewizor. Nie poszło jednak łatwo, bo nie było sygnału. Ale ci jego synowie znali się na rzeczy i w końcu zainstalowali wielką antenę na najwyższym w okolicy świerku i obraz się pojawił.
Akurat była transmisja skoków narciarskich w Zakopanem. Kordeczka siadł na fotelu metr przed ekranem, a my staliśmy w półkolu za nim. Wianuszek ze dwudziestu osób.
Jeden skok, drugi. Po trzecim Kordeczka odwrócił się do nas i mówi: „A co to za sztuka. Jakby tak pod górę, to bym rozumiał”.
W Krościenku było nas 52 uczniów w klasie. Jaki to był poziom nauczania, to można sobie wyobrazić, ale to i tak super w porównaniu ze Świdrem.
Tam cała szkoła liczyła 50 uczniów, ale do tego była tylko jedna nauczycielka, pani Alicja. No jeszcze był staruszek woźny, który oznajmiał początek i koniec lekcji, machając metalowym dzwonkiem.
Były tylko trzy klasy. Rano przychodziła trzecia klasa, a koło południa pierwsza i druga. Lekcje odbywały się w sali balowej dworku hrabiego Świderskiego. Sala była przedzielona tekturą. Po jednej stronie była pierwsza klasa, a po drugiej druga.
Pani Alicja zaczynała od pierwszej. Kazała dzieciom namalować bociana i szła za tekturę do drugiej. A potem z powrotem do pierwszej.
Kiedy wróciliśmy z Krościenka, na pierwszej lekcji w trzeciej klasie pani wezwała do tablicy Franka i kazała mu napisać na tablicy swoje imię. A sama zajęła się wypełnianiem dziennika. Po kilku minutach odwraca się, a tu tablica pusta. Mówi: „Dlaczego nic nie napisałeś?” A Franek: „Bo nie wiem jak jest duże F. Po dwóch latach nauki!
Potem rodzice przeprowadzili się na Saską Kępę i na początku 5 klasy zacząłem naukę w szkole nr 15 na rogu Saskiej i Angorskiej. Umiałem tak około 10% tego co inni uczniowie. Poza tym ten wiejski akcent. Najtrudniej było mi nauczyć się mówić „Nie”. W Świdrze mówiło się „Nie-e”.
Tam w szkole nie było żadnej dyskryminacji. To były dobrze wychowane dzieci, z dobrych rodzin i starały się nie dawać mi znać, że jestem odmieniec, ale czasem trudno im było ukryć ten znak zapytania we wzroku.
Poza tym dla mnie też mnóstwo zaskoczeń. Kiedyś pani od historii podyktowała trzy nazwiska rzeźbiarzy starożytnej Grecji, a na następnej lekcji pytała o te nazwiska. Nie mogłem się nadziwić. Tak na pamięć? Przecież to nie wierszyk.
W naszej klasie dowodził Krzysiek. Był duży, dobrze się uczył i mieszkał na tej samej klatce schodowej, co nasza wychowawczyni, która na dodatek przyjaźniła się z jego matką.
To on wymyślił, że na akademii, chyba z okazji dnia nauczyciela, nasza klasa odegra scenkę pochodzącą z nowelki Prusa pt. „Antek”. W scence tej nauczyciel wiejskiej szkoły karze chłostą Antka, wiejskiego chłopca nie umiejącego sobie znaleźć miejsca w szkolnej rzeczywistości. Nauczycielem miał być oczywiście on, a do roli Antka nikt nie nadawał się tak jak ja.
W dniu przedstawienia byłem absolutnie przerażony. Myślałem, że nie uda mi się wyjść na scenę, że się przewrócę albo że mi nogi wrosną w podłogę.
Ale publiczność odebrała to jako doskonałą grę aktorską, że niby bałem się tej chłosty. A już w chwili, gdy leżałem na ławce i odreagowując dotychczasowy stres, darłem się w niebogłosy, machałem rękami i nogami, cała sala gimnastyczna śmiała się tak, że dzieciaki spadały z krzeseł. Po skończonej scence wszyscy wstali, nauczyciele też i nagrodzili nas kilkuminutową burzą oklasków. Ta owacja, była na moją cześć, bo nie Krzyśka, który w czasie chłosty też nie był w stanie powstrzymać się od śmiechu, zamiast grać rolę srogiego nauczyciela.
Po tym przedstawieniu stałem się KIMŚ. Dzieciaki z innych klas rozpoznawały mnie na korytarzu. Dziewczynki przychodziły na przerwach i pokazywały mnie sobie, mówiąc: „To Antek. Antek.”
A ja. Ja nie mogłem powiedzieć, że mi się to nie podobało. W ciągu kolejnych trzech miesięcy stałem się liderem klasy, zastępując na tej pozycji Krzyśka.
W nauce też szło mi coraz lepiej. Szczególnie w matematyce.
Kiedy już wszystko zaczęło iść swoim dobrym torem, rodzice przenieśli się na Żoliborz. Ja wybłagałem ich, bym do końca siódmej klasy mógł jeździć autobusem do starej szkoły na Saską Kępę.
Któregoś dnia mama dostała gdzieś sandałki. Były piękne, ale o trzy numery za duże. Będą dobre jak podrosnę. Ale ja wtedy nie miałem w czym chodzić. Trzeba było tylko trochę potrenować, żeby się nie przewracać.
Któregoś dnia w zatłoczonym autobusie młoda, delikatnie pachnąca kobieta nadepnęła na jeden z moich sandałków i nie zauważyła tego. Pomyślała pewnie, że to nierówna podłoga w autobusie. Staliśmy tak prawie przytuleni do siebie, a ja wdychałem ten jej niewiarygodny aromat i nie mogłem się nim nasycić.
W końcu zwolniło się za mną miejsce i ona poprosiła bym się na nie przesunął. A ja: „Oczywiście. Jak mi Pani zejdzie z buta”.
Kiedy rozplątywaliśmy się z tego sytuacyjnego uścisku, każdy jej ruch powodował wyzwalanie się kolejnych porcji zapachu. Ja nie bardzo rozumiałem, co się ze mną wtedy działo. Dopiero kilka lat potem zrozumiałem, że to było coś na kształt pierwszego orgazmu w moim trzynastoletnim życiu. Takiego na razie bez kropki nad i.
Po skończeniu podstawówki poszedłem do 41 Liceum imienia Joachima Lelewela. Wtedy przy ulicy Siemiradzkiego. Teraz tam jest szkoła pożarnicza.
To była dobra szkoła. Prawie wszyscy absolwenci dostawali się na studia.
Historii uczyła Księżna Anna Radziwiłł. Ja nie lubię tego przedmiotu, ale w jej wykonaniu, to jednak było fascynujące. Najpierw ze dwie lekcje bardzo niekonwencjonalnego wykładu, dotyczącego jakiejś epoki historycznej. Potem ze dwie lekcje, często dość gorących dyskusji między uczniami. Ewentualne kontrowersje podsycała sama Radziwiłka, bo tak ją nazywaliśmy, dolewając często oliwy do ognia dyskusji. A temperatura sporów była taka, że pamiętam jak kiedyś Roderyk rzucił kredą w Anitę.
A potem były jeszcze ze dwa sprawdziany. Jeden z suchych faktów, a w drugim trzeba było się wypowiedzieć w jakiejś nieoczywistej kwestii z omawianego okresu i zaprezentować tam swoja opinię na ten temat.
Na pół roku przed maturą Pani Radziwiłł powiedziała: „Jak komuś wypada średnia z trzech lat pięć, to mogę mu postawić na maturze czwórkę. Jak komuś wypada czwórka, tak jak mnie, to mogę mu na maturze postawić trójkę.” Bo na pewno sporo zapomnieliście.
Ale wszyscy mogą w czasie ustnego sprawdzianu w klasie udowodnić na jaką ocenę zasługują.
Kiedy w klasie ucichł hałas niezadowolenia. Pani Anna spytała mnie, jak będę się przygotowywał do tego egzaminu. Nie wiem dlaczego mnie, bo ja na pewno nie byłem prymusem z historii. Może dlatego, że byłem znany w całej szkole z tego, że zawsze waliłem prosto z mostu co myślę, nie zważając na konsekwencje.
Pamiętam jak kiedyś na biologii… Z biologiczką nienawidziliśmy się ze wzajemnością. Na początku maturalnej klasy wyrwała mnie do odpowiedzi. Nic mi nie postawiła. Ale takie jej prawo. Następnego dnia zauważyłem jednak, że w dzienniku klasowym przybyła mi dwója z biologii.
Na przerwie przed następną lekcją poszedłem po dziennik do pokoju nauczycielskiego. Odczekałem aż ucichł hałas po przerwie i dramatycznym krokiem wszedłem do klasy, podszedłem do stołu nauczycielskiego i tuż pod nosem biologiczki otworzyłem dziennik na zaznaczonej stronie, pokazałem tę dwóję i mówię: „Co to jest?”
A ona: „No odpowiadałeś na ostatniej lekcji.”
Ja na to: „To dlaczego mi pani nie postawiła dwói na lekcji, tylko potem zrobiła to gdzieś w kącie… Pani wiedziała, że robi mi świństwo i nie chciała tego robić publicznie… Takich ludzi co robią świństwa ja mogę nazywać tylko w jeden sposób”.
Obróciłem się na pięcie i wyszedłem z klasy trzaskając za sobą drzwiami.
Nie wiem jakim cudem nie wyleciałem wtedy ze szkoły. Może dlatego, że wszyscy wiedzieli, że ta biologiczka jest beznadziejna, a ja jednak byłem szkolną sławą z przedmiotów ścisłych. Ale chyba jednak to by nie wystarczyło. Pomógł mi chyba przypadek.
Po tym zajściu moja mama musiała pójść do szkoły, na początek do biologiczki.
Mama, wychodząc, spytała: „A co tym razem narozrabiałeś?”.
A ja na to, że: „Nie mam siły o tym mówić. Dowiesz się od baby, a ja potem będę to prostował”.
Kiedy wróciła, spytałem co mówiła biologiczka, a mama: „Ja nie mogłam tego zrozumieć. Coś o zuchwałości dzisiejszej młodzieży, ale bez konkretów”. Po pięciu minutach zresztą się rozstały.
Może o tym, że nic mi się nie stało zadecydował łut szczęścia.
Mama, choć była dość częstym gościem w szkole, nie wiedziała, gdzie jest gabinet biologiczki. Poszła więc do dyrekcji. Przedstawiła się i spytała gdzie to, a ówczesna dyrektorka, pani Podkowińska powiedziała: „Ja akurat idę w tamtą stronę, to pani pokażę”. Na miejscu otworzyła drzwi gabinetu, wpuściła mamę i przedstawiła ją biologiczce, która chyba pomyślała, że mama to jakaś znajoma dyrektorki”. I… to skończyło całą tę historię. W życiu dobrze jest mieć czasem szczęście.
A wracając do historii, to na pytanie, jak będę się przygotowywał do tego klasowego egzaminu odpowiedziałem, że pierwszy raz spróbuję bez przygotowań. A Radziwiłka na to: „No to chodź teraz”.
Nie było to strasznie trudne i jakoś zdałem.
Pamiętam, że ostatnie pytanie dotyczyło rewolucji na Kubie. Zacząłem tak: „26 lipca 1953 roku oddziały rebeliantów zaatakowały koszary w Santiago de Cuba…”
Radziwiłka przerwała i mówi: „Siadaj. Masz na maturze czwórkę”.
Ale potem na przerwie zawołała mnie i mówi: „Nie mów mi, że jesteś fanem Fidela Castro”. A ja na to: „Nie, ale to była data moich urodzin”.
Matematyki uczył nas profesor Nikodem Księżopolski. Postać taka jak to nazwisko. Pełnia dostojeństwa. Wykładał tak, że nawet ławki rozumiały.
Żadnych widocznych emocji. Choć raz, gdy podczas odpowiedzi Beata wykazywała się kompletną bezmyślnością, on wyszedł jednak z siebie i powiedział: „Dziewczyno! Ty jesteś chyba szalona”. Ale potem widać było, że do końca lekcji bardzo, bardzo żałował tego swojego nieopanowania.
Ja z matematyki miałem same piątki. Toteż bardzo się zdziwiłem, że kiedyś ze sprawdzianu dostałem czwórkę. Okazało się jednak, że chodziło o to, że trzy razy napisałem romb przez ą. Profesor przy tej okazji powiedział: „Komu innemu, bym darował, ale tobie chłopcze to i tak nie zaszkodzi”.
Nauczycielka Niemieckiego to była postać pełna tragizmu. Pewnie po jakichś rodzinnych dramatach. Ubrana na czarno. Drobna, wychudzona i baaardzo nerwowa. Ale wykładała tak, że ja nawet gdy byłem zaziębiony, przychodziłem na jej lekcje, bo jak nie poszedłem, to potem przez pół roku pamiętałem, że na tym, to mnie nie było.
Na jej lekcjach panowała dzwoniąca w uszach cisza. Każda niesubordynacja kończyła się bowiem odesłaniem delikwenta do dyrektora.
Któregoś dnia, na przerwie przed niemieckim uczyłem się wydawać odgłos otwieranego korka od butelki. Chłopcy czasem tak mają. Trzeba było wargi ustawić w kółko, wsadzić palec do ust i wyciągnąć go zahaczając o policzek.
Efekt powinien być taki….
Ale mi nie szło. Zaczęła się już lekcja, a ja w jakimś odruchu debilizmu postanowiłem spróbować raz jeszcze. I… udało się.
Kiedy ucichło echo wystrzału, w klasie zapanowała pełna napięcia konsternacja. Wszyscy spodziewali się jakiegoś kataklizmu. Pani z wściekłością spojrzała na… siedzącego przede mną Roderyka, który już nieraz jej podpadał.
Pomyślałem trudno, jak trzeba popełnić samobójstwo, to trzeba. Wstałem i powiedziałem: „To ja… Ale nigdy dotąd mi się to nie udało”.
Wyglądało to tak jakby uszło z niej powietrze, a nawet na jej smutnej twarzy pojawił się ślad uśmieszku. Powstrzymując ten śmiech powiedziała: „No i co z takim zrobić! Siadaj”. Tylko ten jeden raz widziałem ten jej delikatny uśmiech.
Fizyki uczył Machtył. Był baardzo groźny. Mówił: „Na piątkę fizykę to zna Pan Bóg, na czwórkę to ja, a uczeń może mieć jedynie trzy lub dwa”. Wtedy nie było szóstek ani jedynek.
A ja kiedyś na półrocze miałem piątkę. A było to tak. Mieliśmy na lekcji fizyki praktykantów. A co ważniejsze i praktykantki. Z wydziału fizyki Uniwersytetu Warszawskiego.
Machtył był czuły na wdzięki młodych kobiet, kazał więc nam czytać coś z podręcznika, a sam poszedł na tył klasy i rozmawiał sobie z praktykantami i praktykantkami.
Nagle hałas. Jeden z praktykantów założył się z Machtyłem, że nie znajdzie żadnego ucznia, który umiałby rozwiązać jakieś tam konkretne zadanie z Zillingera. To był zbiorek niewiarygodnie trudnych zadań.
Ja byłem bardzo dobry z fizyki. Miałem, pomimo poglądów Machtyła, mocną czwórkę.
Zawołali mnie i ja w ciągu kwadransa rozwiązałem to zadanie. Musiał obiecać praktykantom i praktykantkom, że postawi mi piątkę na koniec semestru.
Potem przychodziły na przerwach koleżanki z innych klas, pokazywały mnie sobie i mówiły: „To ten co ma piątkę z fizyki”. To było już tak drugi raz w moim życiu.
Rosyjskiego uczyła nas Pani Larysa Fiodorowna Saracyn. Nie mówiła po polsku.
Pochodziła z Kijowa. Była bardzo miła i elegancka, a jej słodkie perfumy czuć było z odległości 50 metrów. Ja z Markiem siedzieliśmy na pierwszej ławce, która przylegała do stołu nauczycielskiego i jakoś musieliśmy wytrzymywać ten zapach. Naszym zadaniem było ją zagadać tak, żeby pozostali uczniowie mogli się zająć swoimi sprawami.
To w sumie było łatwe. Wystarczył jeden komplement i Larysa była nasza. My z Markiem myśleliśmy, że przy okazji nauczymy się rosyjskiego, co zawsze może się przydać. Ale potem okazało się, że Larysa myślała, że rozmawia z nami po polsku.
Tyle, że kilkanaście lat potem, jako młody naukowiec, brałem udział w sesji posterowej na sympozjum młodych chemików w Dreźnie. Każdy z nas dostał około trzy metry ściany na korytarzu i tam mógł zaprezentować wyniki swoich badań.
Kogo z przechodzących to interesowało mógł się zatrzymać i porozmawiać.
Zatrzymał się jakiś Rosjanin. A kiedy rozmawialiśmy, przystanęła na chwię moja szefowa. Pani profesor urodziła się w Petersburgu i mówiła po rosyjsku jak po polsku. Posłuchała chwilę i poszła dalej. A potem na wieczornym raucie, podeszła do mnie i mówi: „To zadziwiające. Pan mówił po polsku, z rosyjskim akcentem, on po rosyjsku a rozumieliście się wspaniale”.
Kiedyś na lekcji rosyjskiego nasz kolega Maciek zapragnął zdobyć punkty u Larysy i zagadać do niej, ale nie miał wprawy.
Ona przyszła na lekcję, ubrana w intensywnie różową sukienkę i miała w butonierce czerowną różę.
Maciek chciał powiedziec: „Jaką ma Pani piękną różę”.
Powinien powiedzieć: „Kakaja u was krasiwaja roza”.
Ale powiedział: „Kakaja u Was krasnaja roża”.
Co nie spotkało się z oczekiwaną reakcją, bo „krasnaja roża” znaczy po rosyjsku czerwona morda.
Polskiego uczył nas Świstak. Ten pseudonim pochodził chyba od źle dobranej protezy zębowej.
Przez cztery lata liceum wydawało mi się, że walczę ze Świstakiem, a tymczasem dziś jestem pewien, że on z jakiegoś niepojętego dla mnie powodu lubił mnie.
Zaczęło się w pierwszej klasie, gdy powiedziałem mu, że nie lubię polskiego i że moją ambicją jest mieć jedynie słabe trzy na maturze.
Ja na jego miejscu bym mnie znienawidził. A on… Hm.
Z klasówek dostawałem dwie oceny. Jedną, dwóję za ortografię, a drugą cztery lub nawet pięć za treść.
Kiedyś dostałem wypracowanie z podkreślonym długim zdaniem. Nie mogłem się dopatrzeć, co tam jest źle. Podszedłem do Świstaka na przerwie i pytam co tam jest źle, a on mówi, przeczytaj to chłopcze na głos. Przeczytałem: „Antygona przerażona nie docenia poświęcenia Kreona”. Więcej rymów niż wyrazów.
Kiedyś w wypracowaniu użyłem słowa prostytutka. Podkreślił mi je. A kiedy go zapytałem co miałem napisać, bo znam tylko gorsze określenia tej profesji. To on powiedział, że mogłaby to ewentualnie być kobieta lekkich obyczajów, ale po co o tym w ogóle pisać.
Innym razem przepytywał nas z tego czy przeczytaliśmy „Ojca Goriot”. Niektórzy poddawali się od razu. Inni przeczytali, więc cośtam od nich wiedziałem o tej powieści.
Ja nie przeczytałem, ale jak mnie Świstak wywołał, to się nie przyznałem. Przyszło mi opisywać podróż dyliżansem do Paryża, chyba ojca Goriot, nie wiem, bo do dzisiaj tego nie przeczytałem.
Kiedy skończyłem, Świstak postawił mi czwórkę. Ale potem zawołał mnie bym przyszedł do niego na przerwie. Kiedy przyszedłem powiedział: „Jestem pewien, że ty, chłopcze tego nie przeczytałeś, ale nie mogłem przestać słuchać jak się wijesz i lawirujesz. Ta czwórka to wyraz podziwu dla twojego kunsztu, ale nie rób tego więcej, bo drugi raz to nie przejdzie”.
Pisemną maturę umiałem na pamięć ze względu na ortografię. To był rok jakiejś rocznicy Władysława Broniewskiego. Obstawiłem więc temat: „Broniewski jako taki i jaki.” Napisałem to. Kazałem komuś poprawić błędy ortograficzne. Zastąpiłem je synonimami, by nie kusić losu. Znowu dałem do poprawy. Było tego osiem stron, bo tyle miało być. Mniej to nierozwinięty temat, a więcej to nuda.
No i nauczyłem się tego na pamięć.
Na egzaminie po godzinie oddałem pracę, choć na jej napisanie było pięć godzin. Dostałem czwórkę, ze względu na… błąd ortograficzny.
Potem jednak był egzamin ustny. Szło mi bardzo dobrze do momentu, gdy nie umiałem znaleźć jakiegoś słowa. Komisja była znudzona, ale młoda geograficzka, ja jej nie znałem, postanowiła mi pomóc, ale między mną a nią stała doniczka z paprotką.
Świstak postanowił posłodzić kawę. Odwrócił się i jedna łyżeczka, druga, trzecia, czwarta… w końcu przestawiłem tę nieszczęsną paprotkę. Ona mi podpowiedziała i ja to powtórzyłem.
Świstak z niesmakiem odsunął filiżankę. Siedem łyżeczek cukru to stanowczo za dużo, a poza tym kawa przelała się na spodeczek.
Na maturze mam z polskiego piątkę. Ja bym sobie tyle nie dał.
Do naszej klasy chodził Michał Listkiewicz. Późniejszy międzynarodowy sędzia piłkarski, a jeszcze potem prezes Zarządu Polskiego Związku Piłki Nożnej.
Był on postacią niezwykle charyzmatyczną i zarażał nas miłością do klubu Polonia Warszawa.
Po drodze na mecze wstępowaliśmy do baru Fawory.
Kiedyś na zapleczu dzisiejszej Cytadeli była wioska o tej nazwie.
Teraz też istnieje kafejka Fawory. Też przy ulicy Mickiewicza, tyle, że po prawej stronie jadąc do centrum. Teraz to przemiła restauracyjka. Ale w czasach mojej młodości to była speluna na rogu Mierosławskiego, po lewej stronie Mickiewicza.
W tamtych czasach nikt nie sprawdzał, czy wchodząc na stadion nie wnosimy alkoholu, ale jednak nie było to dobrze widziane, by na trybunach wyciągać flaszkę.
Przed meczami wstępowaliśmy więc do baru Fawory i zamawialiśmy pół litra wódki. To nie dużo jak na czterech lub nawet pięciu chłopaków.
W tamtych czasach w ramach walki z alkoholizmem nie można jednak było w lokalach zamawiać alkoholu bez zakąski.
Kelner i barman w jednej osobie, słysząc nasze zamówienie pytał, a co na zakąskę? I podpowiadał. Serek dyżurny?
Ten serek to był po prostu plasterek żółtego sera na talerzu. Kosztował 3,20 zł, czyli był drogi, bo butelka wódki kosztowała niewiele ponad 20 zł.
Jeśli się jednak kupowało serek w reżimie dyżurny, to kosztował on 1 zł. Reżim dyżurny polegał na tym, aby po konsumpcji zwrócić go w stanie niezmienionym.
W Lelewelu w moich czasach uczyło się dwóch rudych bliźniaków jednojajowych, co wcale nie oznacza, że tylko jeden miała jaja. Ja ich za bardzo nie pamiętam, bo uczęszczałem do pierwszej klasy, a oni do dziesiątej. Oni szli starym programem, a ja nowym i stąd ta niespodziewana numeracja.
Kiedy chodziłem do drugiej klasy, to ich już nie było, bo do maturalnej klasy Jarosława nie dopuszczono, a Lech odszedł ze szkoły w ramach solidarności z bratem. Ja tylko pamiętam, że cała szkoła ich nienawidziła, bo im uchodziły bezkarnie takie występki, za które każdy inny by z hukiem wyleciał ze szkoły. Poza tym Jarosław zdawał z klasy do klasy tylko dzięki corocznym interwencjom bogatej matki.
Dopiero po latach dowiedziałem się, że w dziesiątej klasie Jarosław miał trzy oceny niedostateczne: z polskiego, angielskiego i przygotowania obronnego. To chyba kiepska rekomendacja dla przyszłego ministra od bezpieczeństwa narodowego w rządzie Morawieckiego.
W sprawie Jarosława interweniował nawet kurator oświaty, niejaki Kuberski, choć w sprawie innych uczniów jakoś nie interweniował. Tyle, że dyrektorem szkoły był wtedy Nikodem Księżopolski, osoba niepodatna na łapówki ani rekomendacje jakichś aparatczyków.
Sprawa trafiła w końcu na Radę Pedagogiczną, gdzie odczytano list od Komitetu Dzielnicowego Partii, by nie rzucać kłód pod nogi junakowi, z którym partia wiąże nadzieje na przyszłość. To cytat.
Ale w Radzie Pedagogicznej zasiadała Księżna Anna Radziwił, więc też się nie udało.
Jarosław do dzisiaj nie ma cenzurki z dziesiątej klasy. A jak można chodzić do 11-ej klasy nie mając cenzurki z 10-ej?
To proste. Trzeba tylko zmienić szkołę, na przykład na kiepskie liceum imienia Mikołaja Kopernika i dorzucić grosza dyrekcji, by nie zadawała zbędnych pytań.
Byłem taksówkarzem warszawskim
Jestem emerytowanym chemikiem i dorabiam do skromniutkiej emerytury, jako taksówkarz w Warszawie.
Kiedy miałem 54 lata, straciłem pracę. A to nie jest, a 18 lat temu to jeszcze bardziej nie był dobry pomysł. Szukając pracy, trzeba było pisać CV. Mogły być króciutkie. Sama data urodzenia, bo dalej i tak nikt nie czytał.
Zostałem więc taksówkarzem. Zawsze lubiłem sobie pogadać z nieznajomymi. Można się od nich często dowiedzieć czegoś niespodziewanego.
Ale początki były tragicznie ciężkie. Każdy zawód ma swoje tajniki, a ich przyswajanie w wieku 54 lat jest trudniejsze, niż gdy ma się lat 24.
Aby zlikwidować długi, zarobić na bieżące potrzeby i spłatę samochodu, jeździłem na okrągło. To znaczy jeździłem do kiedy mogłem. Potem jechałem do domu. Jadłem. Przesypiałem się i znów szedłem do pracy.
W korporacji nauczono mnie podstawowych umiejętności. Na przykład umiałem dobrze posługiwać się prymitywnym, analogowym terminalem do komunikacji z centralą telefoniczną. Umiałem ustalić ile taksówek jest i gdzie. Umiałem zapisać się w wybranej strefie. Umiałem też zapytać o coś, czego nie wiedziałem.
W tym ostatnim przypadku trzeba było przełączyć się na kanał głosowy. Zadać pytanie telefonistce. Ona, korzystając z klawiatury komputerowej drukowała moje pytanie i wysyłała je do wszystkich taksówkarzy. Kto znał odpowiedź, ten dzwonił do mnie z odpowiedzią.
Kilkuset taksówkarzy to jest kopalnia wiedzy o mieście. Ludzie pytali nawet o telefon do manikiurzystki na Świętokrzyskiej. Sam sprawdziłem, że jak się zadało sensowne pytanie, to w kolejnej minucie można było liczyć na 10 telefonów z odpowiedzią.
To było w nocy z soboty na niedzielę. Około drugiej ktoś zapytał, gdzie jest czynna biblioteka na Ursynowie. Obśmiałem się szczerze… Ale kogoś przypiliło. Wiadomo, że na Ursynowie o drugiej w nocy biblioteki są nieczynne. Tego akurat byłem pewien.
Ale ta moja pewność nieco się zachwiała, gdy pół godziny potem ktoś zapytał, gdzie jest czynna biblioteka na Żoliborzu.
Noc bibliotek, czy co, pomyślałem. Ale odpowiedź jest na telefon tego co zadał pytanie. Więc ja jej nie słyszałem.
Podjechałem pod nocny klub, gdzie na postoju stali nasi taksówkarze. Spytałem ostatniego, o co chodzi z tymi bibliotekami. A on na to: To nie biblioteka, to burdel.
Tyle, że nie wypada pytać telefonistki o burdel, więc taksówkarze umówili się, że będą używać hasła „biblioteka”. Szansa na pomyłkę jest żadna, bo godziny pracy tych instytucji się nie pokrywają.
No dobrze. Nie dziwi mnie już wzrost nocnego czytelnictwa w Warszawie. A tu nagle pojawia się pytanie, po którym spadłbym z fotela, gdyby to było możliwe w samochodzie.
Pytanie było takie: „Czy w Warszawie jest może gdzieś biblioteka z czarnymi książkami?”.
Sam też kiedyś miałem przygodę. To było o szóstej rano. Zaczynałem pracę. Machnęło mi dwóch facetów. Nie byli bardzo pijani, ale wyraźnie niedobawieni. Wsiedli i mówią, żebym ich zawiózł na dziewczynki.
Ja na to, że „dziewczynki o tej porze to już śpią.” Ale oni nie ustępowali. Poprosili, bym zapytał kolegów. Może jednak?
No dobrze. Przełączyłem się na kanał głosowy, ale musiałem zaczekać na ciszę w eterze. A tu ciszy nie było, bo telefonistka prowadziła pod adres taksówkarza, który nie potrafił sobie sam poradzić.
Moi pasażerowie nie byli na tyle pijani, by nie zauważyć, że ja za chwilę zadam to ich pytanie dziewczynie, sądząc po głosie około dwudziestoletniej. Czekamy więc na ciszę, a oni mówią: „Ale niech pan się jej zapyta tak delikatnie.”
Ja na to, że zapytam się jej bardzo delikatnie.
Wreszcie chwila ciszy. Zgłosiłem się. Ona mnie wywołała, a ja: „Czy mogłabyś może koleżanko zapytać kolegów, czy jest gdzieś o tej porze czynna jakaś biblioteka?”
Oni prawie spadli z tylnych foteli: „Ale się jej pan delikatnie zapytał”
No i oczywiście, że jedna „biblioteka” była czynna.
Kiedyś w zimową niedzielę o piątej wieczorem jechałem do córki. Po drodze machnął mi jakiś młody. Był drobny, w za dużej, znoszonej kurtce. Zastanawiałem się, czy będzie miał czym zapłacić za kurs. On wsiadł i chciał, by go zawieźć do agencji towarzyskiej.
Ja na to, że jest za wcześnie. Najwcześniej za trzy godziny. On,… żebym go zawiózł do jakiejś restauracji i przyjechał za te trzy godziny.
Ja mu na to, że to w agencji będzie kosztowało co najmniej 350 zł. A on: „OK”
Po trzech godzinach zabrałem go i zawiozłem do wilanowskiej agencji „Rasputin”. Była to chyba najdroższa agencja w Warszawie, ale taksówkarze dostawali tam 200 zł za każdego dostarczonego klienta.
Przyjechaliśmy. Było czynne. Ale tylko dwie dziewczyny. Dyżurne. Szczupła brunetka i otyła blondynka. Do wyboru.
On poszedł do baru z dziewczynami, a ja do pokoiku dla taksówkarzy. Tam suche ciasteczka. Kawa, koka cola. Telewizja kablowa. Bo taksówkarze czekają tam na zabawiających się klientów, czasem po kilka godzin.
Po kwadransie przychodzi do mnie burdeltata i mówi, że młody wynegocjował cenę i czy ja się zgadzam na 150 zł zamiast 200.
Co miałem się nie zgadzać? 150 zł piechotą nie chodzi, a poza tym umówiłem się z młodym, że go odwiozę potem do domu za Piaseczno, też za 150 zł.
Po chwili przychodzi facet i przynosi mi 300 zł… Bo młody zamówił… obie.
Po godzinie mój pasażer zszedł na dół i mówi, że musimy pojechać do kantoru, bo mu zabrakło gotówki.
Wypłacił. Wróciliśmy i… on wziął je obie na następną godzinę. Dla mnie kolejne 300 zł.
Innym razem, nad ranem wsiadł zrozpaczony pasażer. Rzuciła go dziewczyna. Miał raczej ponad 40 lat, ale jak widać, to zawsze boli.
Jedziemy kawał drogi, do Karczewa. On płacze i mówi, że chyba się rzuci z mostu.
W Karczewie płynie rzeczka Świder. Gdyby się tam rzucił z mostu, to mógłby sobie najwyżej zmoczyć buty.
No, ale z delikatności nie będę mu tego mówił. Próbowałem go pocieszyć, ale nie było łatwo. W końcu jednak przekonał go wierszyk Karola Szpalskiego:
Flirtować możesz i sto razy, gdy tylko na to masz chęć, Lecz kochać możesz tylko raz… dwa… trzy, cztery… pięć.
Trochę poprzekręcałem, ale cytowałem z pamięci. Grunt, że zadziałało.
To była niedziela 7-ma rano. Ci co się bawili w nocy już śpią, a ci co się nie bawili, jeszcze śpią. Raczej ograniczona potrzeba działalności taksówkarskiej.
Na przystanku autobusowym stał młody, wychudzony, zmarznięty, drobny mężczyzna.
Byłem szczęśliwy, że machnął mi ręką. Zatrzymałem się. Wsiadł.
Od razu wydało mi się, że on z tych kochających inaczej. Ten sposób mówienia. Delikatne ruchy ręką.
Ja nie mam nic przeciwko. Jeśli dwóch facetów całuje się i pieści na tylnych siedzeniach mojej taksówki i mam z tego powodu mdłości, to jest to mój problem, bo przecież oni nikogo nie krzywdzą, a sami mają radochę. Więc ten mój odruch jest po prostu nie na miejscu. No cóż, to jednak odruch.
Młody nie podał adresu gdzie jedzie, ale prowadził mnie: „w prawo, teraz w lewo, jeszcze raz w lewo…”. Mój nos kategorycznie stwierdził, że nie facet był pijany, ale po tym jak usiłował mi coś powiedzieć, sądzę, że był jednak po jakichś narkotykach.
Coś chciał mi wyznać, ale jakoś nie mógł się zdecydować na wersję, którą bym zrozumiał.
Dopiero jak dojechaliśmy szczęśliwie na miejsce. Podczas płacenia powiedział: „Ja tego nie zniosę, znów jestem w ciąży.”
To już z 10 lat temu, a ja ciągle nie wiem, czy to kwestia ponarkotykowej wizji, czy też to ja źle określiłem jego płeć. Dziś nie wiem, ale wtedy do głowy by mi nie przyszło, że to może być kobieta.
To było pod Klubokawiarnią. O drugiej w nocy przyszedł młody z dziewczyną i poprosił bym ją zawiózł pod podany adres.
Ona ledwie trzymała się na nogach. Ja mówię, że a co jak mi się porzyga w samochodzie.
A on na to, że ona już wyrzygała wszystko co mogła, więc jest bezpieczna. Ale żebym ją na miejscu odprowadził pod klatkę. Zapłacił za cały kurs i jeszcze trochę więcej.
To stanowczo nie moje klimaty. W życiu nie naraziłbym żadnej mojej znajomej na takie przygody, ale no cóż, inne czasy.
Na miejscu okazało się, że jest jakaś akcja straży miejskiej. Czegoś szukają na trawniku. Strażniczki i strażnicy.
Widzą, że zatrzymuje się taksówka. Wysiada z niej taksówkarz, idzie do drugich drzwi po młodziutką, zwiewnie ubraną dziewczynę, pomaga jej wysiąść, a potem idą razem do jej domu. Chyba wszyscy pomyśleli, że chodzi o zapłatę za kurs w naturze. No cóż, to niby nie jest przecież zabronione.
Pod klatką okazało się, że młoda nie pamięta kodu wejściowego. Na trzeźwo robiła to zapamiętanym gestem. A tu nie jest na trzeźwo. Próbuje już kilka minut i nic. Blok nie za duży, więc pewnie zaczekamy parę godzin, aż przyjdzie ktoś z sąsiadów.
W końcu mówię, a może ma Pani klucz od klatki?
Ona nie wie, ale otwiera torebką. Przy próbie znalezienia kluczy wyleciały na chodnik kosmetyki, waciki, portmonetka i… klucze. Pozbierałem to wszystko, spróbowałem klucza. Pasuje. Uff.
Innym razem. Też pod klubem. Czwarta rano. Ona kulawa. On pomógł jej wsiąść. Zamknął drzwi. Poszedł z drugiej strony. Tam wsiadł. Podał adres. Jedziemy.
Rozmawiali dyskretnie, ale taksówka to małe pomieszczenie, więc słyszałem co nieco. On do niej: „Mówiłem, żebyś jej nie zaczepiała. Mówiłem. To się musiało tak skończyć. Sama sobie jesteś winna.”
W końcu, zamiast do domu, pojechaliśmy na ostry dyżur. To była chyba strzaskana kostka.
Wracałem kiedyś do domu po pracy. Na Pradze między Rembertowem a Targówkiem są jakieś laski, łąki. Generalnie pustka. Pośród tego wszystkiego, na przystanku autobusowym zatrzymał mnie jakiś staruszek.
Wsiadł i mówi: „Ja tu miałem kolegę. Miał warsztat samochodowy. Chciałbym go odwiedzić.”
Adresu nie znał. Powiedział: „Ten warsztat był niedaleko skrzyżowania dużej ulicy i małej.” No cóż.
Pojeździjmy trochę, to może znajdziemy. Ale po kwadransie nic z tego znajdywania nie wyszło. Ja cały czas mu mówiłem, żeby sobie przypomniał cokolwiek. Jakiś szczegół. W końcu mówi: „Tam obok dużego kościoła jest ulica, biegnąca w dół.”
No to mi zaświtało. Kościół Michała Archanioła na Puławskiej, róg Dolnej i ta Dolna leci właśnie w dół, obok kościoła.
Tyle, że to na drugim brzegu Wisły na Mokotowie. Z 10 kilometrów od Targówka.
No ale co mieliśmy do wyboru. Pojechaliśmy. Tam on powiedział: „Tak, tak poznaję, to tu i kazał skręcić w Ludową. Ta Ludowa ma ze 300 metrów długości i na jej końcu są dwie ekstra rezydencje.”
Tam staruszek poznał, że to tam, ale warsztatu oczywiście już od wielu lat tam nie było.
No cóż. To wracamy do jego domu. A gdzie Pan mieszka? Nie wiem.
Może niech Pan poszuka jakiegoś dokumentu w portfelu. Kiedy otworzył portfel, wyleciał z niego odcinek renty. No to jesteśmy w domu. Aleja Lotników.
Wyszło 95 zł. Staruszek wyciągnął stówę i mówi: „Wystarczy?”.
Boże. Czy nas wszystkich czeka coś takiego?
To był zwykły dzień. Piąta po południu. Praga. Ulica Grochowska. Zgromadzenie emerytalnych obszczymurków. Jeden z nich macha. Gdyby byli o czterdzieści lat młodsi, to bym się bał zatrzymać. Ale ten machający wyglądał na zdesperowanego. Był wręcz jakoś taki rozczulający.
Zatrzymałem się. Jego koledzy mieli mu za złe, że ich opuszcza. Chyba myśleli, że będą sączyć piwo na jego koszt przez cały wieczór, a tu taki zwód.
Wsiadł i mówi: „Aby Pan nie pomyślał, że nie mam pieniędzy, to dam Panu stówę na dzień dobry i będziemy trochę jeździli po mieście, a potem może i za miasto”.
Najpierw jednak pojechaliśmy do sklepu. Po drodze on dzwonił do jakiegoś faceta, chyba syna, ale ten nie chciał z nim rozmawiać. Pod sklepem podyktował mi listę zakupów. Same takie jak „Chwila rozkoszy”, „Gorący kubek”, „Słodka chwila”. Poza tym trochę puszek z rybkami. Żadnego alkoholu. W sumie zebrało się tego dwie pokaźne, sklepowe torby.
Kiedy wróciłem, zostawiłem torby w bagażniku, a staruszek mówi:
„ A teraz chciałbym, żeby mnie Pan zawiózł. No wie Pan. No tego. No takie dziewczyny czasem stoją przy ulicy. No Pan wie.”
Tak wcześnie to tylko Pigalak wchodził w rachubę. Podjechaliśmy. W bramie kościoła Świętej Barbary stała jedna. Dość korpulentna. Uroda nieoszłamiająca. Młodziutka. Pewnie dwadzieścia lat i niedużo więcej.
Myślałem, że jak zobaczy mojego klienta, to powie, żebyśmy spadali, albo coś jeszcze gorszego.
Ale nie. Wsiadła. Pewnie znajdowała się w czymś w rodzaju zawodowej desperacji.
Siedzą na tylnym siedzeniu i rozmawiają. Baaardzo przyjaźnie. W jakimś momencie słyszę, że on proponuje jej, by zamieszkali razem. Po dziesięciu minutach znajomości. A ona. OK!
Podjechaliśmy z powrotem na Grochowską. Wysiedli. Poszli na podwórko. Trzymali się za ręce. Każde z nich w drugiej ręce trzymało po torbie z zakupami. No po prostu sielanka.
I to koniec całej tej historii. No ale co? Miałem może dzwonić na policję? Na razie przecież nikt nie zrobił nic złego. A potem… A potem to ona z pewnością oskubała go z bieżącej forsy. A może za jakiś czas przejęła jego mieszkanie? Ale co, miał je zostawić synowi, który nie chciał z nim nawet porozmawiać?
A poza tym, czyż ta chwila rozkoszy na parę tygodni przed śmiercią, nie była warta całego jego majątku?
Myślę, że staruszek dobrze zrobił.
Kiedy 18 lat temu zaczynałem pracę taksówkarza, prawie nikt z nas taksówkarzy nie znał języków obcych. Cudzoziemców nazywali oni hałamaczami.
Ja niby znam kilka języków obcych, ale i tak, kiedy cudzoziemiec mówi mi adres, to ja nigdy nie wiem, czy ja słyszę to, co on mówi. Wyobraźcie sobie jak wygląda oznajmienie adresu pod który mam jechać w przypadku Koreańczyka mieszkającego na Płyćwiańskiej.
Przez lata pracy człowiek uczy się i wie, że Koreańczycy wymawiają L jak rrr. Na przykład ulica Dorrna to Dolna, a Errekcyjna to Elekcyjna, choć za pierwszym razem nie byłem pewien czy nie chodzi o agencję towarzyską.
Arabowie nie odróżniają B od P. Polska wg nich to Bolanda. Nikt nie odróżnia sz od ś. Węgierka chciała się kiedyś dowiedzieć jak jest siedem po polsku. Powiedziałem i ona powtórzyła sziedem. Mówię siedem a nie sziedem, a ona: to przecież to samo.
Wszyscy cudzoziemcy mają kłopot, bo inne obyczaje, język nie do wymówienia. Ale jest jeden europejski naród, który ma jeszcze gorzej niż wszystkie inne. Dotyczy to tylko mężczyzn. Nie powiem co to za naród, ale i tak wszyscy się domyślą, jak powiem, że największym ich problemem jest to, że choć nie ukończyli jeszcze 40go roku życia, to przyjeżdżają tu bez swoich mam. A oni bez mamy, to jak dzieci we mgle.
Kiedyś na lotnisku wsiadło trzech i jedna dziewczyna. Ten z przodu zaczął w telefonie szukać adresu pod który mamy jechać. Minuta, dwie, pięć, dziesięć. Stoimy a licznik bije. A on szuka i szuka, tak jakby nie mógł tego zrobić wcześniej. No ale mama nie powiedziała, że trzeba wcześniej. W końcu dziewczyna się denerwuje i mówi: „ja pamiętam jezoro…, jerozo”. Aleje Jerozolimskie? Pytam. Yes. 137.
Trochę się zdziwiłem, bo to blok mieszkalny, a była 11ta rano i powinni jechać albo do hotelu albo do firmy. No, ale może to firma wynajęła im mieszkanie, by zaoszczędzić na hotelach.
Na miejscu okazało się jednak, że to nie aleje Jerozolimskie lecz Jutrzenki.
Fakt. Nazwy bardzo podobne. Pierwsza litera to nawet taka sama.
Przed wielu laty na lotnisku wsiadł Belg. Adres miał odręcznie napisany przez sekretarkę na kartce. Ulica Żegariska. Jaka jest szansa, że w Warszawie będzie taka ulica. Od czego miałaby być taka nazwa. W spisie ulic nie ma takiej.
On zadzwoni. Ale musi do Belgii. A nie może się dodzwonić, bo wtedy trzeba było mieć jakieś roamingi. Kartka leży na przednim siedzeniu. Patrzę na nią i widzę, że to Ż stanowiło duże wyzwanie dla sekretarki. Wyrzeźbiła je niczym egipski hieroglif. Pewnie nie uwierzyła, że może być jeszcze coś takiego jak ń. A ń jest podobne do ri. Nie?
Może wobec tego to Żegańska a nie Żegariska. Ale rozumowanie jednak bardzo odważne. Ale innego nie mamy. Jedziemy. Ale to daleko. Do Wawra. Pasażer denerwuje się. I nie tylko dlatego, że inwestuje czas i forsę. Najgorsze to to, że nie mamy żadnego planu B.
No ale jak wjechaliśmy na Żegańską, to pasażer podskoczył do góry, bo zobaczył szyld firmy do której jedzie. Teraz wszystko załatwiłby GPS.
Ten elektroniczny postęp jest teraz widoczny na każdym kroku. Pasażerowie mają przeważnie adres w smartfonie. Co jednak nie zawsze załatwia sprawę. Żydzi, którzy przyjeżdżają tu na groby przodków są oszczędni i nie będą płacić po 1000 zł za hotel. Zamiast tego wynajmują prywatne lokale za pomocą agencji Warsaw Apartments. Wsiadają do taksówki na lotnisku i pokazują smartfona. Tam cała strona w hebrajskich znakach, ale na środku jest napis europejskimi literami. Adres jest taki: „Warsaw Apartments”. Koniec adresu. To po kilkadziesiąt adresów w każdej dzielnicy Warszawy.
Pierwszym razem byłem zaskoczony. Teraz już wiem, że gdzieś obok tego adresu należy poszukać numeru telefonu. Trzeba zadzwonić i tam podadzą adres i na dodatek będą czekać na miejscu, by dać klucze moim pasażerom.
Kiedyś wsiadł mi Hiszpan. Adres miał w smartfonie. Jak okazało się, że wiem gdzie to jest, to zagadał do smartfona po hiszpańsku. Chwilę potem smartfon zagadał do mnie po polsku. No to odpowiedziałem smartfonowi po polsku. Wtedy smartfon zagadał do Hiszpana po hiszpańsku.
I tak gadaliśmy do końca podróży. Byłem pod wrażeniem.
Różnice między nami a cudzoziemcami dotyczą nie tylko kwestii językowych. Wiozłem kiedyś hinduskiego biznesmena. Jak zobaczył Pałac Kultury, to się zdziwił i spytał co to. Ja mu mówię, że to prezent od Stalina. A on: „A kto to jest Stalin?”
Odpowiedziałem; „Jesteś człowieku szczęśliwy, że nie wiesz kto to.”
Jeśli chodzi o Hindusów, to kiedyś na lotnisku 6 stycznia wsiadł, ubrany w krótkie spodenki i koszulę z krótkim rękawem Hindus. Było minus 10 stopni.
Powiedział: „Zgubili mój bagaż. Musimy pojechać do sklepu i kupić mi jakieś ubranie.” Ja na to: „Dziś jest święto trzech króli i wszystkie sklepy są zamknięte”.
W końcu pojechaliśmy do mnie do domu. Dałem mu jakieś spodnie, koszulę i sweter. Problem polegał na tym, że Hindus miał 1m 60cm wzrostu a ja 1m 77. Poza tym on ważył 50 kg a ja 110. Ale daliśmy radę.
Kiedyś wiozłem do pracy dyrektora Samsunga. Mieszkał na ulicy Sytej. Jedziemy, rozmawiamy, a ja mówię: „Mieszka Pan na łatwej do wymówienia ulicy”. A on: „Hm. To dlatego tam kupiłem dom”.
Innym razem w Mariocie wsiadł Niemiec. Podał adres: „Polna”. To niedaleko. Na Polnej nic się nie wydarzyło. Nikt nie wsiadł. Nie zatrzymaliśmy się nawet, a Niemiec mówi: „A teraz na Podoskich”.
To niedaleko. Ze 300 metrów dalej. Pytam go dlaczego nie od razu powiedział, że na Podoskich. A on: „Jak mówię na Podoskich to często taksówkarz nie rozumie. Jak nie rozumie na Polnej, to wysiadam i idę dalej to 300 metrów piechotą”.
Kiedyś wiozłem Niemca z lotniska. On cały zachwycony Polską, a Polakami w szczególności. Mówił, że jest dyrektorem chemicznej fabryki. A w takiej fabryce bez przerwy coś wybucha, zapala się albo wycieka coś żrącego. Mają stanowisko dla faceta, który zajmuje się sprawami awaryjnymi. Do tej pory było tak. Coś powiedzmy wybuchło. Wtedy specjalista dzwonił do niego, a on mu mówił, że trzeba postępować zgodnie z instrukcją. Oni na wszystko mają instrukcje.
Potem co godzina składał mu raport z postępu prac. Ale facet poszedł na emeryturę i na jego miejsce zatrudniono Polaka.
I teraz to, że była jakaś awaria, to on dowiaduje się dwa dni potem przy lanczu.
Cudzoziemcy w ogóle są zachwyceni Polską. Co to za stolica, co nie trzeba się martwić, że w czasie spaceru przez przypadek zawędrujemy do dzielnicy, gdzie nas obrabują lub wręcz zabiją? Co to za europejskie miasto, gdzie po północy można wyjść bezpiecznie na ulicę i sobie pospacerować? I nawet policji nie widać.
A poza tym to, że tu jest tak…, tak strasznie czysto.
Jechałem niedawno z Polką, mieszkającą w Los Angeles. Ona mówi: „Po szóstej wieczorem to trzeba zapomnieć o wychodzeniu z domu.” A przed szóstą to, gdy chcę pospacerować, to biorę na wszelki wypadek dwa spraje z gazem pieprzowym oraz długi nóż.
Któregoś jesiennego dnia o 11 wieczorem wsiadła mi na lotnisku parka. On 2 metry wzrostu a ona 1m 50. Ale widać jakoś dawali radę. Bardzo młodzi oboje.
Pogoda jesienna. Pada deszcz. Na szyby samochodu lecą mokre, zeschłe liście. Bardzo nieprzyjemnie. Jedziemy do hostelu na 11 listopada 22.
W którymś momencie ona pyta, czy tam gdzie jedziemy jest bezpiecznie, bo to jednak był najtańszy hostel w mieście.
Ja mówię, well, jeśli chodzi o Warszawę, to nie ma bardziej niebezpiecznego miejsca. Okoliczni mieszkańcy nazywają to miejsce trójkątem bermudzkim. Widzę przerażenie na ich twarzach. Mówię więc, że w Warszawie znaczy to tyle, że lepiej, aby dziewczyna sama nie wychodziła po 22iej. Przedtem może wychodzić. Ale potem to lepiej, aby wychodzili razem.
Na koniec jeszcze jedna historyjka, a może i dwie. To było pod klubem o pierwszej w nocy. Wsiadł Anglik. Trzeźwy. Elegancko ubrany. Oksfordzki akcent.
Powiedział adres tak wyraźnie, że nie można było tego nie zrozumieć. Tyle, że trudno było uwierzyć.
Brzmiało to tak: „Poplosię na ulicę Fiucika”.
Cholera. Może był jakiś wybitny Fiucik i postanowili go uhonorować, nazywając ulicę jego nazwiskiem. Ale chyba mieszkańcy zaprotestowaliby, bo trudno byłoby podawać taki adres bez skrywanych uśmieszków.
Ale żyjemy w takim kraju, że wszystko jest możliwe.
Na Fiu nie ma jednak w spisie żadnej ulicy. Ale wpadłem na pomysł, że Anglik wymówił u jak iu, więc poszukam pod Fu. No i oczywiście, że jest skądinąd sławna ulica Fuczika. Juliusa Fuczika.
Dogadaliśmy się, że to willowy Wilanów. Jedziemy. To jego adres domowy. Po drodze powiedziałem mu, by zmienił nieco wymowę, bo jak mówi tak jak mówi, to znaczy to to co znaczy.
A on na to. A, to teraz rozumiem dlaczego ci moi koledzy tak się świetnie bawili, ucząc mnie wymowy mojego adresu. A ja myślałem, że to piwo.
Ulica Fuczika jest sławna z tego powodu, że zaraz po zmianie ustroju okazało się, że Julius Fuczik to czeski komunista.
No to będą zmieniać nazwę, bo czeski nie czeski, nie może być jednak komunista patronem ulicy w Warszawie.
Mieszkańcy niezadowoleni, bo przywykli do tej nazwy i ją polubili. Poza tym to jedyna ulica w Warszawie z niepolską literą. Bo to cz, to c z trójkątnym daszkiem.
Ale to dzielnica inteligencka, więc sobie poradzili. Najpierw utworzyli komitet do spraw zmiany nazwy.
Jak Kowalski przyjdzie ze sprawą do urzędu, to jest duże prawdopodobieństwo, że urzędnik odeśle go do diabła, bo nie chce mu się ruszyć tyłka. A jak to jest komitet, to nie wiadomo, kto za tym stoi i żaden urzędnik nie zaryzykuje ewentualnego starcia.
Komitet składał się, z męża, żony i sąsiada, ale był to jednak komitet.
W sumie to się za bardzo nie nadziałali, bo od razu odnieśli sukces. Napisali do komisji do spraw nazewnictwa pismo mniej więcej takiej treści: „W związku z tym, że patron naszej ulicy, pan Julius Fuczik okazał się być niegodnym jej patronowania, prosimy, aby od jutra patronem naszej ulicy został czeski kompozytor Julius Fuczik”.
No to zmienili nazwę z Juliusa Fuczika na Juliusa Fuczika i wszyscy zadowoleni. Mieszkańcy wiadomo. Komisja też zadowolona, bo jej odpadła robota. A nawet Fuczikowie zadowoleni, bo wszystko zostało w rodzinie, bo to był dziadek i wnuczek. W Polsce też czasem dawano wnukowi imię dziadka.
Ten wnuczek komunista był w latach dwudziestych dwudziestego wieku dziennikarzem, który w czasach czystek stalinowskich i głodu na Ukrainie pisał, że Związek Radziecki jest super. Potem Niemcy zamordowali go w czasie drugiej wojny światowej, więc nie zdołał bardziej nagrzeszyć po wojnie.
Natomiast dziadek był dziewiętnastowiecznym kompozytorem, jakbyśmy dziś powiedzieli, autorem jednego przeboju. Generalnie niewiele jego utworów jest znanych, ale jeden znają wszyscy. Jest o Marsz Gladiatorów.
Tam tarara…
Zostałem taksówkarzem 18 lat temu, bo lubiłem sobie pogadać z ludźmi. Ale teraz to większość pasażerów chwilę po zajęciu miejsca wyciąga laptop lub iphona i tyle było z nimi rozmowy.
Natomiast teraz okazało się, że zawód ten ma jedną cechę, której w życiu bym nie przewidział.
Praca w korporacji taksówkarskiej jest niezwykle podobna do udziału w grze komputerowej z kilkuset przeciwnikami i jest to gra na pieniądze.
Po skończeniu każdego kursu muszę zadecydować co dalej. Czy zapisać się w strefie w której skończyłem kurs, czy też może w którejś ze stref sąsiednich, a może pojechać na lotnisko, dworzec, hotel, klub lub centrum handlowe. I od tego jak trafnych dokonuję wyborów zależy mój sukces finansowy lub porażka na koniec dnia.
Potrzebna jest do tego gruntowna wiedza o potrzebach miasta w danym momencie, a także jak w każdej grze, szczęście.
Młody Ursynów
Na Ursynów przeprowadzałem się z Woli. Małym fiatem. To był początek mojego samodzielnego życia, więc nie miałem wiele sprzętów. Wystarczyło kilkanaście kursów. W ostatnim przewoziłem fotel bujany. Załadowałem go bez trudu. Wyglądało to tak, jakby wymiary otworów drzwiowych, odległość od siedzenia do sufitu były dopasowane do rozmiarów fotela.
Ale po przybyciu na miejsce, okazało się, że tego fotela nie daje się w żaden sposób wydostać z fiacika. Po 45 minutach byłem już skłonny go porąbać, tyle, że nie miałem siekiery.
W końcu jacyś przechodnie, kiedy już opanowali śmiech, pomogli mi i w koncu udało się.
Wtedy w sobotę chodziło się do pracy. Ale w niedzielę, około południa, kiedy już się wyspałem, postanowiłem zrobić rekonesans. Może gdzieś jest jakiś sklep? Albo apteka? Może poczta, albo bank?
To była połowa lat siedemdziesiątych i liczba mieszkańców Ursynowa nie przekraczała 600 osób.
Po tym rekonesansie byłem wprost zachwycony. Sklepu, poczty, apteki ani banku, co prawda nie znalazłem, ale to była połowa lipca i było jak na wczasach.
Ludzie chodzili między blokami w kostiumach kąpielowych. Opalali się na stertach cegieł pozostawionych przez budowlańców.
A jedną scenkę zapamiętałem na całe życie. W górce piasku bawiła się mniej niż dwuletnia dziewczynka. Z tego piasku wystawały jakieś sprężyny, połamane deski i cegły, ale piasek też był.
Opiekowała się nią babcia, bo takiej małej to nie wiadomo, co mogłoby przyjść do główki.
Kiedy przechodziłem obok, babcia krzyknęła: „Zochaa! Zocha!”
Wszystkie okna pootwierane, więc Zocha usłyszała, wyszła na balkon i odkrzyknęła: „A czegój?”
A wtedy babcia: „A rzuć ino gacie, bo się Patrycja zesrała.”
Budownictwo Ursynowa to była tak zwana wielka płyta. Myślę, że trudno znaleźć bardziej idiotyczny sposób budowania. Ciągle coś się psuło.
Siedzimy kiedyś w domu, a tu coś zaczęło ostro szumieć w łazience.
Poszedłem, a tam pękła rura z ciepłą wodą i wrzątek leje się na podłogę. Nie ciurka, ale leje się. 10 litrowe wiadro trzeba wylewać do wanny co 3 minuty. A centralny zawór odcinający wodę w mieszkaniu nie działał.
Teraz to by człowiek zadzwonił po fachowca. A wtedy nie było… nawet …, nawet telefonu.
Ale na szczęście to był dzień powszedni i biuro spółdzielni mieszkaniowej było czynne. A oni tam mieli jakichś fachowców.
Pracownica wysłuchała mnie. Uznała, że rzeczywiście niezbędna jest interwencja hydraulika. Zapisała wszystko w wielkiej księdze, podniosła oczy i mówi: „W czwartek.”
No cóż. Wróciłem do domu. Założyłem gogle narciarskie, by chronić twarz przed wrzątkiem. Wykręciłem felerny kawałek rury. Wcześniej znalazłem odpowiedniego rozmiaru nakrętkę. Wsadziłem w nią 20 groszy i gumkę recepturkę, jako uszczelkę. Zatkałem nakrętką rurę z której tryskał wrzątek. I… nie leje się. W jednym kranie nie ma co prawda wody, ale w pozostałych jest. Można czekać do czwartku.
Gorszą przygodę miał mój sąsiad.
Ursynowskie ściany miały jedną wspólna cechę. Nie dawało się w nich wywiercić żadnego otworu. Nawet wiertła widiowe rozgrzewały się do czerwoności po wywierceniu 1 centymetra.
Ale była maszynka o nazwie hilti, która umiała wstrzeliwać w ściany korki, a te umożliwiały potem instalację, tego co trzeba.
Sąsiad podszedł do sprawy metodycznie. Zaznaczył we wszystkich pomieszczeniach miejsca, w które miały być powstrzeliwane korki. Potem wypożyczył z pracy to hilti i zaczął wstrzeliwanie.
Jeden z otworów miał być na wysokości 70 cm od podłogi. Po wykonaniu strzału, w ścianie zrobił się otwór o średnicy 1 metra, gdyż murarze zabetonowali w niej spodnie któregoś z kolegów. Tak dla żartu.
Kołek nie zatrzymywany przez ścianę, wybił następnie otwór w drzwiach ubikacji i przeleciał w odległości 10 cm od czoła dziadka, który właśnie robił… No… nie będę wam przecież mówił, co dziadek robił w ubikacji.
Ten sąsiad mieszkał z żoną, dziadkiem i trudną do określenia liczbą dzieci. Zaraz powiem dlaczego.
Jego żona miała na imię Amelia i obchodziła imieniny chyba 7 go października. Goście schodzili się wieczorem i słychać było, że z każdą godziną bawią się coraz lepiej. Ale w końcu jednak zabawa przekraczała pewne granice i goście zaczynali dość pospiesznie opuszczać mieszkanie sąsiada.
Hałas jednak nie ustawał przez kolejną godzinę, po której przez co najmniej kwadrans słychać było brzęk potłuczonych talerzy, wyrzucanych do zsypu.
Potem wszystko stopniowo cichło, a w połowie wakacji następnego roku pojawiał się kolejny potomek.
Z drugiej strony mieliśmy sąsiadkę, samotnie wychowującą synka, Maciusia.
Tak naprawdę to ona miała męża, ale on pracował w Nigerii i bywał tu dwa razy w roku po parę dni na święta.
Chcąc nie chcąc musiałem spełniać rolę ojca Maciusia.
Kiedyś o dziesiątej wieczorem wpada sąsiadka i mówi: „Maciuś połknął ośkę”
Jaką znowu ośkę?
No taką… od samochodzika.
Poszedłem do niej. Samochodzik jest, a ośki rzeczywiście nie ma. Ale druga ośka ma z 10 cm długości.
Czy czterolatek mógł połknąć metalowy sztyft o długości 10 cm?
Połknąłeś?
Chyba połknąłem.
Przeszukaliśmy pościel, łóżeczko, podłogę.
Ośki nie ma.
Pojechaliśmy do Centrum Zdrowia Dziecka w Aninie. A tam USG pokazało, że w żołądku tkwi 10 centymetrowa ośka.
No to co? Operacja? Bo przez jelita przecież nie przejdzie.
Nie… wyciągniemy tą samą drogą jak weszła.
Maszynka, chyba o nazwie manipulator była prosta. Metrowy kabelek z przyciskiem z jednej strony i z łapką z drugiej. Jak się nacisnęło przycisk, to łapka się rozdziawiała, a jak puściło, to zaciskała.
Dali małemu jakiś zastrzyk, żeby się nie porzygał, wsadzili manipulator przez przełyk do żołądka i pod kontrolą USG zapali ośkę za koniec i… po sprawie.
O czwartej rano byliśmy z powrotem w domu z ośką w dłoni Maciusia.
Ośka pasowała.
Jak można połknąć coś takiego?
Maciuś dostał samochodzik, by się nim pobawił przed snem. A dzieci, kiedy są czymś zainteresowane, otwierają usta. W jakiejś chwili samochodzik się rozłożył i resztę już znacie.
Kilka lat potem mój kolega, Janusz przeprowadzał się na Ursynów. Był z natury bardzo zorganizowany, podszedł więc do sprawy metodycznie. Umówił nas pięciu. Kiedy przyszliśmy do jego starego mieszkania, na stole stał litr wódki. Wypiliśmy go w ciągu kwadransa i ochoczo zabraliśmy się do roboty. Po niecałej godzinie wszystkie meble i sprzęty były załadowane do dużej ciężarówki.
Ci co się w niej nie zmieścili zamówili taksówkę i po pół godzinie byliśmy wszyscy na Ursynowie.
Rozładowaliśmy ciężarówkę, żeby mogła sobie odjechać, a sami zabraliśmy się za wnoszenie mebli do nowego mieszkania. Pech chciał, że winda na klatce Janusza była nieczynna. A jego mieszkanie na 10-ym piętrze.
Postanowiliśmy zacząć od najcięższej szafy trzydrzwiowej, aby ją wnieść, póki nasz poalkoholowy zapał nam nie przejdzie.
Najtrudniejsze były zakręty na klatce schodowej, ale w końcu stanęliśmy z szafą u drzwi Janusza.
Tyle, że jego klucz nie pasował do zamka. Obejrzał jeszcze raz numer mieszkania i powiedział… No na pewno nie chcecie usłyszeć tego co on powiedział. Ostatnie zdanie tej tyrady brzmiało… to nie ta klatka.
To wszystko, to była wina córeczki Janusza, która urodziła się dwa lata wcześniej i według powszechnej opinii przynosiła pecha.
Po pierwsze, jej mama robiła doktorat, a po urlopie macierzyńskim, naukowe dane się zdezaktualizowały i nie wiadomo było co z tym robić.
Po drugie mała miała prawie dwa lata i nie umiała chodzić. Kiedy miała nieco ponad pół roczku odkryła wspaniały sposób poruszania się. Siedząc na podłodze podpychała się rączkami i nóżkami i według mnie była szybsza niż piechur.
Po co więc zmieniać coś, co dobrze działa?
Po trzecie miała już sporo ponad rok i ani jednego zęba. Żona Janusza nie miała czasu ze względu na ten doktorat, poszedł więc sam z małą do lekarza. Ten obejrzał ją i rzekł: „O rany! Rzeczywiście. Ani jednego zęba.”
Potem pomyślał chwilę i mówi: „A słyszał Pan o tym, żeby jakiemuś dziecku nie wyrosły zęby?” Janusz powiedział, że nie. A wtedy lekarz: „Ja też nie słyszałem. Więc niech Pan idzie do domu i czeka.”
Ząbki wyrosły wkrótce i były całe śliczne, bo miały dużo więcej miejsca, niż gdyby przeciskały się pół roku wcześniej.
I wreszcie, kiedyś Janusz przekładał z kieszeni plik pięćdziesięciogroszówek, które mu złośliwie wydano jako resztę w kiosku. Jedna z nich upadła na podłogę i zanim Janusz ją podniósł, jego córeczka ją połknęła.
Lekarz powiedział, że trzeba rozgrzebywać kupki z nocnika i może jakoś to wyjdzie samo. Jak przez 10 dni nie wyjdzie, to będą się zastanawiać co dalej.
Już następnego dnia zabłyszczała w kupce moneta. Ale to była dwudziestogroszówka. Potem jeszcze była dziesięciogroszówka i znowu dwudziestogroszówka.
Janusz rwał sobie włosy z głowy i już zaczął małą podejrzewać, że jakimś cudem to rozmieniła.
Ale jak mówiła moja babcia. Wystarczy kogoś zacząć podejrzewać o kradzież, a samo się znajdzie. No i w końcu mała zrobiła i tę pięćdziesięciogroszówkę.
Na koniec tej ballady o Ursynowie opowiem o posterunku milicji przy Romera, który zasłynął tym, że ukradziono spod niego radiowóz.
A było to tak.
Mróz był straszliwy, a ogrzewanie w dużym fiacie, pełniącym rolę radiowozu, wysiadło.
Poza tym w zimie nie da się wysikać w krzakach, bo brak liści powoduje, że wszystko widać. A mundur w szczególności.
Ten posterunek mieścił się w bloku mieszkalnym na parterze.
Podjechał pod niego radiowóz i zaparkował tuż za dużym fiatem, przykrytym na zimę plandeką. Milicjanci pobiegli na posterunek, by się ogrzać i wysikać.
Wtedy złodzieje ukradli tego fiata spod plandeki, a na jego miejsce wtoczyli radiowóz, stłukli koguta i przykryli plandeką.
Mieli czas do wiosny, by użytkować skradzionego fiata, o którego nikt się nie upominał.
A wiosną…
Wyobrażacie sobie minę faceta, kiedy zdjął plandekę?
Tych co dotrwali do tego momentu, bardzo proszę o przysyłanie mi takich historyjek, jak powyższe. Jestem pewien, że znacie ich mnóstwo, a mnie ich wystarczy najwyżej na 10 następnych odcinków.
Mój adres e-mail jest w opisie tego odcinka.
Wakacje w czasach PRL
Kiedy mówię o czasach mojego dzieciństwa cisną mi się na usta słowa, których dziś już nikt nie używa, a obecny język chyba nie jest w stanie dokładnie opisać tamtych czasów.
Ja jednak spróbuję.
Kiedy miałem sześć lat, mój ojciec został oddelegowany do odbycia wczasów rodzinnych nad morzem w Stogach Gdańskich.
Mieszkaliśmy w tekturowym domku o powierzchni 4 m2. Mieściły się w nim 2 piętrowe łóżka. Kiedy w domku znajdowaliśmy się wszyscy, to dwie osoby musiały leżeć na łóżkach, bo na podłodze po prostu nie było miejsca.
W domku był tylko prąd elektryczny oraz głośnik. Można go było wyłączyć albo pogłośnić. Przez ten głośnik nadawano muzykę albo wiadomości. Muzyka była jedna. Nazywała się „Głęboka studzienka” i wykonywał ją Zespół Pieśni i Tańca Mazowsze. Słuchaliśmy tego po kilkanaście razy dziennie, tak, że słowa pamiętam do dzisiaj.
W ramach wiadomości nadawano ogłoszenia naszego ośrodka wczasowego, oraz ogólną wiedzę o tym, że w świecie, w którym przyszło nam żyć, znajdują się kapitaliści, którzy chcą zrobić krzywdę Związkowi Radzieckiemu, a nam przy okazji też.
Ja zbierałem znaczki pocztowe i stąd znałem się nieco na geografii i wiedziałem, że za tym morzem jest Szwecja, a niej ci… kapitaliści.
Któregoś dnia leżeliśmy na plaży. Prawie nikt się nie kąpał, bo woda była za zimna. W którymś momencie na horyzoncie pojawił się kolorowy punkt, który rósł i gnany wiatrem zbliżał się do brzegu.
Kiedy był już całkiem blisko, jakiś facet wszedł do wody i wyciągnął go. Ludzie mówili, że to piłka plażowa i że wiatr ją przywiał ze Szwecji.
Wszystkie piłki jakie widziałem w swoim sześcioletnim życiu były szaro bure i zmechacone od nadmiernego używania.
Pomyślałem sobie. Kurczę, jak ci kapitaliści są w stanie zrobić coś tak absolutnie pięknego i chce im się to zrobić, to nie mogą oni być tacy całkiem źli.
I całą indoktrynację trafił szlag.
Kiedy miałem kilkanaście lat, dla zwykłego człowieka wyjazd za granicę był praktycznie niemożliwy, bo władza po prostu nie dawała ludziom paszportów, uważając, skądinąd słusznie, że jak je da, to wszyscy wyjadą z tego socjalistycznego raju i nie będzie miał kto na nich pracować.
Aż tu nagle, kiedy skończyłem osiemnaście lat, władza w swojej łaskawości pozwoliła wyjeżdżać obywatelom do NRD, Bułgarii, Rumunii i na Węgry. Do Czechosłowacji nie, bo to było tuż po Praskiej Wiośnie 1968 roku i bano się przywleczenia stamtąd wirusa kontrrewolucji.
Aby wyjechać trzeba było tylko wyrobić sobie wkładkę paszportową, ale to nie było trudne.
Miałem osiemnaście lat i nigdy, ale to nigdy w życiu nie byłem za granicą. Postanowiłem ze swoim szkolnym kolegą pojechać do Budapesztu. Plan był taki. W piątek wieczorem wsiadamy do pociągu o nazwie Batory Ekspres. W sobotę rano docieramy do dworca Keleti Pu. Przez całą sobotę kręcimy się po Budapeszcie. Potem prześpimy się w jakimś parku. W niedzielę znów zwiedzamy, a wieczorem wsiadamy do Batory Ekspres i w poniedziałek rano idziemy do szkoły.
Prawie wszystko poszło zgodnie z planem z wyjątkiem tego spania w parku.
A to dlatego, że my dla Węgrów stanowiliśmy taką samą atrakcję jak, oni dla nas. Zarówno u nich, jak i u nas nie tylko nikt nie wyjeżdżał za granicę, ale też nikt z zagranicy nie przyjeżdżał.
Dwóch kilkunastolatków z Polski, to była sensacja.
Muszę przyznać, że tego co się działo po ósmej wieczorem… po prostu nie pamiętam. Dopiero około czwartej rano okazało się, że tańczymy czardasza na stołach w jakiejś restauracji na budapeszteńskiej starówce, co nie było wcale nieobyczajnym czynem, bo wszyscy obok też tańczyli. Taki był po prostu obyczaj. Przed zamknięciem lokalu wszyscy niedobawieni mieli się dobawić do woli.
Podczas naszej wędrówki po Budapeszcie okazało się, że sensację wzbudzają moje dżinsy. To były zwyczajne, polskie dżinsy. Na tylnej kieszonce miały napis szarik, na cześć psa występującego w serialu „Czterej Pancerni i Pies”. I to ten napis tak się Węgrom podobał.
W jakimś momencie doszło nawet do transakcji. Ja zdjąłem swoje spodnie, Węgier zdjął swoje. Wymieniliśmy się i ja w ramach tej transakcji dostałem 10 dolarów, a w Pewexie można było kupić nowe Riffle za 7 dolarów.
Teraz, żeby dowiedzieć się co znaczy szarik po węgiersku, wystarczy zajrzeć do Google. A wtedy trzeba było iść do biblioteki. Zapomniałem więc po wakacjach o całej sprawie.
Wszystko wyjaśniło się dopiero kilka lat potem.
A było to tak. Pojechałem kiedyś z dwoma kolegami do Budapesztu i od razu pierwszego dnia, w sobotnie popołudnie szliśmy sobie pustym o tej porze zabytkowym mostem Lanchit, a naprzeciw nas szły trzy… dwa, trzy lata młodsze Węgierki. No to chyba Pan Bóg zrobił aluzję, że mamy się z nimi natychmiast zaprzyjaźnić. I tak się stało. Wieczorem poszliśmy na ogromną dyskotekę w Budzie, a potem kolejne dni i wieczory spędzaliśmy razem.
Nie powodowało to zachwytu u ojca jednej z nich i aby zachować choć pozory kontroli nad córką zaprosił nas byśmy rozbili namioty u niego w ogródku.
Nazywał się Borosz, co znaczy winko i był spikerem w telewizji węgierskiej i ojcem Ildiko.
Było super. Wieczorami ognisko z umiarkowanymi ilościami węgierskiego wina własnej roboty. Pewien dysonans wynikał stąd, że Węgrzy na ognisku pieką nie kiełbaskę lecz słoninę. I jeszcze trzeba było się zachwycać jakie to pyszne, gdy tłuszcz cieknie ci po brodzie.
Któregoś wieczoru dym z ogniska snuł się przy ziemi i było niebezpieczeństwo, że sąsiedzi zaprotestują. Zgasiliśmy więc ognisko, ale było jeszcze zbyt wcześnie by iść spać, usiedliśmy więc sobie na stole pingpongowym koło domu. Stół był zakurzony. W którymś momencie przypomniał mi się ten szarik.
Spytałem więc Ildiko: „Słuchaj, a co to znaczy po węgiersku? I napisałem palcem na stole szarik.
Ona zrobiła wielkie oczy i natychmiast starła ten napis. Powiedziała: „Wiesz, ja nie znam po niemiecku tak wulgarnych wyrażeń.”
Tak naprawdę to szarik, co czyta się sorik, znaczy po węgiersku gówno. Po polsku gówno nie jest jakoś specjalnie obraźliwe, ale po węgiersku nie ma gorszego bluzgu niż ten sorik.
Któregoś lata w Posce pojechaliśmy kilkunastoosobową grupą nad jezioro Roś, po drugiej stronie co Pisz.
To była absolutna dzicz. Piliśmy przegotowaną wodę z jeziora. Jedliśmy kartofle przygotowywane na wszystkie możliwe sposoby i do każdego posiłku mieliśmy mnóstwo dymki. To dlatego, że pobliski PGR (czyli Państwowe Gospodarstwo Rolne) specjalizował się w uprawie tych dwóch produktów. Do najbliższego sklepu w Maldaninie było 3 km, ale tam nic nie chciano nam sprzedać. Nawet chleba. Mówili, jak wam sprzedamy jeden bochenek, to zabraknie dla kogoś ze wsi.
Co parę dni dyżurni wyprawiali się więc z plecakiem do Piszu. Ale to było 10 km piechotą. W obie strony 20 km.
Na jesieni, po tych wakacjach jeden z naszych kolegów wrócił do tego PGRu z magnetofonem.
Teraz, jak mówimy magnetofon, to myślimy o czymś wielkości dłoni, a tamten jego magnetofon ważył 15 kg.
Kolega spędzał z załogą PGRu całe dni, a szczególnie wieczory. Pili dużo, ale mojemu koledze to też odpowiadało.
Efektem jego pobytu była praca magisterska z języka polskiego zatytułowana: „Zasób słów języka polskiego stosowanych w życiu codziennym przez załogę PGR Maldanin, powiat Pisz, województwo Olsztyńskie”.
Ja to przeczytałem. No może nie całość, bo bez wstępu, metodyki. Przeczytałem wyniki i wnioski.
Załoga liczyła 19 osób. 7 – ro z nich kontaktowało się ze światem, wyrażało swoje uczucia, marzenia, pragnienia i myśli używając 7 słów. Siedmiu.
Jakie to były słowa też było napisane. Rzeczownik rodzaju męskiego, rzeczownik rodzaju żeńskiego, czasownik, no i kilka takich bez których nie da się obyć jak wódka, piwo.
Pozostałe dwa wyrazy, jak to określił mój kolega, były osobniczo zmienne.
Innego roku pojechaliśmy na Mazury z namiotami, w cztery rodziny. W kompletną dzicz. Co było o tyle odważne, że mieliśmy dzieci w wieku od 2 do 10 lat.
Któregoś wieczoru dzieci poszły już spać w namiotach. A my umordowani robotą przy nich, nastawiliśmy grilla i rozpaliliśmy ognisko. Zanim do tego doszło, mieliśmy wszyscy już nieco w czubie, bo to zdecydowanie ułatwiało opiekę nad dziećmi. Dość szybko zaczęły się śpiewy:
W Zakopanem, mieście głównem baca bacę zabił gównem,
Cy go zabił cy nie zabił, w każdym razie go osłabił, go osłabił
Potem refren i dalej:
W Zakopanem w samym rynku spadła baba wzdłuz budynku,
Czy tez spadła czy nie spadła. W kazdym razie… mocno zbladła, mocno zbladła.
albo
W Zakopanem na rozstajach poiesiuł się chłop na jajach,
Powiesiuł się tak paskudnie, lewym jajem na południe. Na południe.
I moim zdaniem najlepsze;
W Zakopanem psy fontannie, baca zabrał cnote pannie.
Cy ji zabrał, cy nie zabrał. W kazdym razie sie ubabrał. Sie ubabrał.
Byliśmy 500 km od Zakopanego, ale to nikomu nie przeszkadzało.
Grill był wreszcie gotowy i wtedy wrócił z ryb kolega. Miał najstarsze dzieci i w związku z tym najmniej roboty. Poszedł więc po południu na ryby. Wrócił bardzo zmęczony. Coś zjadł i ponieważ był całkiem trzeźwy, nie podzielał naszego entuzjazmu, co do nadchodzącego wieczoru. Poszedł więc spać do namiotu. Najpierw zapalił lampkę, a potem będąc pomiędzy lampką, a ścianą namiotu zaczął się rozbierać. To wyglądało jak chiński teatr cieni. O! Zdjął koszulę. A teraz spodnie. A teraz… Błagamy! Ustaw się profilem!
Wiele lat wcześniej jako czternastolatek byłem na wczasach rodzinnych w Karwicy nad jeziorem Nidzkim.
Wam się to wyda idiotyczne, ale ja wtedy pierwszy raz w życiu zobaczyłem, że można tańczyć bez partnerki. W kółku.
Wszyscy podrygiwali bez sensu i bez seksu. Nie podobało mi się. Ale był jeden chłopak, który wyczyniał niesamowite sztuki. Tańczył tak jakby każda z jego części ciała nie miała połączenia z innym częściami. Miał na imię Sławek.
W życiu musi być jednak zachowana równowaga. Sławek tańczył cudownie, ale za to nie umiał pływać. I w ogóle raczej bał się wody.
Ale miał dziewczynę, Anię i ona pływała jak korek. Któregoś popołudnia wybrali się na rower wodny.
Kiedy byli na środku jeziora, okazało się, że na plażę zdąża rodzina Ani z malutkim pieskiem o imieniu Pusia.
Anka nieostrożnie zwołała: „Pusiaaa!” I wtedy ten malutki piesek rzucił się do wody i zaczął płynąć w kierunku odległego o 400 metrów roweru wodnego.
Ale po przebyciu 100 metrów napotkał na jakieś wodorosty i zaczął się topić.
Anka bez wahania rzuciła się z roweru na pomoc. Ale miała do przepłynięcia 300 metrów. Sławek nie umiał co prawda pływać, ale obrócił rower we właściwym kierunku i pedałując z całych sił, przegonił Ankę, podpłynął do pieska i… zszedł na płozę roweru.
Serca setki, obserwujących sytuację plażowiczów zamarły, bo wszyscy wiedzieli, że Sławek nie umie pływać.
A on, choć się to wydaje absolutnie nieprawdopodobne, skoczył z tej płozy do wody.
A wtedy stała się rzecz jeszcze bardziej nieprawdopodobna…, bo woda… nie przyjęła Sławka. Zmoczyła mu jedynie łydki.
Dla psa to pół metra głębokości mogło się skończyć źle, a Sławek dał radę, stając się bohaterem turnusu.
Przez wiele lat jeździłem do Białowieży, gdzie żoną nadleśniczego była moja koleżanka ze studiów. Byli niezwykle gościnni i mieszkali w domu wybudowanym 100 lat wcześniej przez angielską firmę, eksploatującą zasoby puszczy Białowieskiej.
Dom był ogromny i z reguły przebywało w nim kilkanaście osób, co zdecydowanie podnosiło atrakcyjność spędzanych tam wakacji.
Któregoś dnia wleźliśmy na strych i znaleźliśmy tam zbiór ponad stuletnich książek. Najbardziej zapamiętałem 200 letnią książkę kucharską, a w niej przepis na baby wielkanocne. Zaczynał się tak: „Weź 6 dziewek, niech przez pół dnia biją jajka.”
Kiedyś pojechaliśmy na polowanie. Dwóch myśliwych i trzech facetów nagonki. To było polowanie na kaczki, więc dostaliśmy po strzelbie, by je naganiać. Te kaczki. No bo co? Mieliśmy je naganiać kamieniami?
Udzielono nam wyczerpującego instruktażu, jak mamy się posługiwać bronią. Dowiedzieliśmy się też, że gdyby w ramach tego naganiania zdarzyło się nam trafić jakąś kaczkę, to nikt nas nie będzie włóczył po sądach.
Ja od razu powiedziałem, że do nikogo nie mam zamiaru strzelać. Wobec tego wysłano mnie samego na drugi koniec bagna, gdzie żadnych kaczek miało nie być, ale gdyby spłoszone strzelaniną podążyły w tamtą stronę, to miałem je zniechęcać do tego kierunku, strzelając w powietrze, tak aby wracały w kierunku myśliwych. Poza tym nie musiałem dawać słowa, że w ogóle będę strzelał.
Było cudowne, jesienne popołudnie. Bagno lśniło feerią barw. Z oczek wodnych po obu stronach ścieżki wyłupiały swoje oczy ropuchy, ale uspokajałem je, że ja nie jestem dla nich groźny. Chyba nie wierzyły, ale co miały robić?
Wiał wietrzyk, uniemożliwiając zlokalizowanie mnie przez bagienne komary.
No po prostu raj.
Aż tu nagle spod moich nóg zerwała się kaczka.
Ja do dziś nie potrafię zrekonstruować tamtych wydarzeń, bo to był instynkt, a moja kora mózgowa w ogóle nie brała w tym udziału.
Zdjąłem strzelbę z ramienia i nacisnąłem cyngiel. Ale nic się nie wydarzyło, bo broń była zabezpieczona.
Odbezpieczyłem ją, ale kaczka odleciała już ze 20 metrów. Tak jak mnie nauczono parę minut wcześniej, wycelowałem pod kaczkę i tym razem rozległ się huk i kaczka zleciała na ziemię z wysokości 5 metrów.
Podbiegłem do niej, a ona spoglądała na mnie. Tak… no bez przyjaźni.
Najgorsze było to, że jej ciało, nawet po śmierci było takie ciepłe.
I wtedy dotarło do mnie, co też ja zrobiłem. Wygłosiłem na swój temat pełen bluzgów monolog, ale to nie przyniosło mi ulgi.
Wróciłem do dżipa. Położyłem kaczkę na plastikowej podkładce, bo ciągle krwawiła.
Reszta ekipy też upolowała jedną kaczkę.
To mało jak na kolację dla 16 osób. Bez trudu wymigałem się więc od jej zjedzenia. Nie musiałem nawet tłumaczyć się, że to dlatego, iż nie mam zwyczaju jadać znajomych.
W owych czasach mieszkała w Białowieży Simona Kossak.
To znaczy, ona nie mieszkała w samej Białowieży tylko w Dziedzince, czyli znajdującej się wewnątrz puszczy placówce Instytutu Badania Ssaków.
Nie było tam żadnego ogrzewania, bieżącej wody, gazu, kanalizacji ani nawet prądu elektrycznego, jeśli nie liczyć działalności agregatu prądotwórczego, włączanego wieczorami przez Leszka.
Pod koniec biograficznego filmu, poświęconego Simonie Kossak w kilku końcowych scenach widać kruka, który jak widać przeżył Simonę.
W filmie nie ma o nim ani słowa. No to ja uzupełnię to zaniedbanie, bo chyba warto.
Na imię miał Korasek i słynął z tego, że umiał powiedzieć swoje imię.
Miał złamane skrzydło i na początku hasał sobie po Dziedzince, ale od czasu, gdy rozebrał motorower gajowemu, umieszczono go w wolierze. Znajdowało się w niej drzewo i Korasek siedział sobie całe dnie na jego gałęzi, obserwując podwórko.
Jeśli ktoś podszedł do woliery i poprosił: „Powiedz Korasek. To kruk stroszył piórka na szyi i mówił: „Korasek. Korasek.””
Ale był bardzo wybredny i czasem mówił, a czasem nie. Zależnie od nastroju i od tego kto go prosił.
Mnie nigdy nie udało się go sprowokować do wypowiedzenia choćby jednego słowa.
Nawet kiedyś przyszło mi do głowy, że może jakieś ptasie radio doniosło mu o tym, że ja… to ten, co zamordował bogu ducha winną kaczuszkę.
Kiedyś przez dwa miesiące pracowała na Dziedzince pani docent z Wrocławia i jej też nigdy nie udało się porozmawiać z Koraskiem.
A były to czasy, gdy robotnicy powiększali wolierę i co się ich Korasek nasłuchał, to się nasłuchał.
Wieczorem jak zwykle przyszła pani docent i mówi: „No powiedz Korasek. Ja jutro już wyjeżdżam. Powiedz Korasek”
I wtedy Korasek wreszcie nastroszył piórka na szyi i powiedział:… „Kurwa. Kurwa”.
Prawda to czy legenda. Nie wiadomo. Znamy to tylko z relacji pani docent.
Na zakończenie jeszcze jedna anegdota. W Białowieży był sklep spożywczy i na stoisku piekarniczym był tam napis; „Towar macany należy do macanta.”
Bardzo nam się to podobało i często przyprowadzaliśmy tam znajomych, którzy fotografowali ten napis.
Zwróciło to uwagę sprzedawczyni, która doszła widocznie do wniosku, że coś z tym napisem jest nie tak, bo któregoś dnia przyszliśmy, a tam zmiana. Nowy napis był taki: „Towar macany należy do macadora.”
Autostopem przez Bałkany
Opowiem Wam teraz historię największej w moim życiu, bo sześćdziesięciodniowej eskapady po Bałkanach. Wyruszyło nas 16 osób. Koleją dotarliśmy do campingu Romai w Budapeszcie. Tam przy kolacji wyciągnęliśmy mapę Europy. Znaleźliśmy na niej miasteczko Nesebar na brzegu morza Czarnego w Bułgarii i ustaliliśmy, że spotkamy się tam na campingu za kilka dni. Ci co dotrą pierwsi niech zaczekają na maruderów 7 dni licząc od dzisiaj.
Podróżować mamy po dwie, trzy osoby, czy jak kto tam chce. Najlepiej autostopem. Ale niekoniecznie. Ważne, aby dotrzeć.
Ja z Grześkiem ruszyliśmy następnego dnia rano. Szło ciężko. Jednak autostop na Węgrzech, to nie to samo co w Polsce.
W Polsce jak się wyruszało samochodem z Warszawy nad morze na początku lipca, to o siódmej rano na odcinku 2 km pomiędzy Młocinami a Łomiankami co 20 m stała dwu, trzyosobowa grupka z plecakami. A o 11 ej nikogo już nie było, bo wszyscy odjechali.
Pod wieczór dotarliśmy do Szeged (po polsku Segedyn). A następnego dnia rano dotarliśmy do granicy w miejscowości Nadlac. Tam po przejściu granicy okazało się że autostop na Węgrzech jest super w porównaniu z Rumunią. Tam jak machaliśmy, to kierowcy myśleli, że im coś pokazujemy na polu.
W Nadlac był dworzec kolejowy. Postanowiliśmy więc dalej pojechać koleją. Ale po wejściu do miasteczka zgubiliśmy się i nie mogliśmy trafić na ten dworzec. W Nadlac, jakimś niepojętym zrządzeniem historii, mieszkają sami Słoweńcy, z którymi można było rozmawiać po polsku. Tyle, że nikt nie rozumiał słowa dworzec. Ani pociąg, ani train, zug, pojezd,wlak, nic.
No cóż, to trzeba będzie na migi.
Zrobiłem takie puf, puf, puf boksując przy tym piąstkami tak, jak to robią lokomotywy…
Pobili was?
Nie. Szukamy dworca. Takie: puf, puf, puf… uuu uuu.
A żeleźnica.
Mieliśmy szczęście, bo pociąg do Arad był za kilka minut. Ruszyliśmy i po pół godzinie, kiedy już było widać wieże kościołów w Arad, pociąg zatrzymał się w dość zdewastowanym polu kukurydzy i pasażerowie zaczęli niespiesznie opuszczać przedziały. Rozkładali kocyki. Wyciągali wałówki. Nie bardzo mieliśmy co wyciągać, więc postanowiliśmy znaleźć jakąś kolbę kukurydzy, ale w promieniu 300 m wszystko było ogołocone.
Po ponad godzinie maszynista zrobił uuu i wszyscy niespiesznie poczęli składać kocyki, chować resztki wałówki, a kiedy wsiedli, pociąg ruszył i przybył za dwadzieścia minut do Arad. Miał sześć minut opóźnienia.
Z Arad pojechaliśmy pociągiem do Timiszoary. Kontroler stwierdził, że sprzedano nam nieaktualne bilety na dzień poprzedni i chciał, byśmy mu zapłacili jeszcze raz. Przychodził co kilkanaście minut i krzyczał, że nas wyrzuci na następnym przystanku, ale my byliśmy nieugięci.
Wiedzieliśmy, że gdyby nas wyrzucił, to na pewno nic by z nas już nie wyciągnął. Szybko zorientowaliśmy się, o co chodzi i jakoś tak dojechaliśmy do celu.
Ostatni odcinek w Rumunii to był pociąg z Bukaresztu do granicy z Bułgarią. Pomimo niesamowitego tłoku udało mi się dopchnąć do narożnika. Omotałem swoje nogi troczkami od plecaka, by mi go nie ukradli. Umieściłem głowę w narożniku i zrobiło mi się baardzo przyjemne. I wtedy nagle pociąg ruszył. Ale jak otworzyłem oczy to okazało się, że jesteśmy już na miejscu. Czyli przespałem na stojąco dwie godziny.
Złodziejstwo w Rumunii było wręcz niewiarygodne. Kiedyś rozbiłem namiot w środku jakichś krzaków. Nie było w pobliżu żadnych budynków, a do szosy było ze 200 metrów. Kiedy wchodziłem do namiotu, zostawiłem na zewnątrz stare sandałki. Rano ich już nie było.
W Mangalii nad morzem dwie dziewczyny z Polski uprały swoje majtki i powiesiły je na sznurku między namiotami. Poszły do toalety, a gdy wróciły po 5 minutach majtek już nie było.
Tuż za granicą Bułgarii przespaliśmy się na kempingu w Ruse, a następnego dnia o szóstej rano złapaliśmy ciężarówkę, która zawiozła nas do Warny. To niby 200 km, ale jechaliśmy 6 godzin ze względu na stan techniczny tego pojazdu.
Tuż za Warną wzięła nas, jadąca dużym fiatem, para z Polski. Od nich dowiedzieliśmy się, że Nesebar to starożytna osada na wyspie i nie ma w niej żadnego kempingu.
Powiedzieli, że najbliższy kemping jest w Słonecznym Brzegu. Wysadzili nas i okazało się, że jest tam już dwóch naszych kolegów.
Przez kolejne dni kładliśmy się spać nad ranem. Obok namiotów, bo tak było chłodniej. Śniadania jedliśmy około południa, na kempingu, bo w Bułgarii był taki zwyczaj, że wszystkie punkty żywieniowe od restauracji do kiosków z lodami, miały przerwę obiadową od 12 ej do 3 ciej. Przerwa obiadowa w knajpie! Kto to wymyślił?
Popołudnia spędzaliśmy w bardzo ciepłym morzu, a noce poświęcaliśmy na zwiedzanie okolicy ze szczególnym uwzględnianiem dyskotek.
Kiedy w ciągu następnych dni nikt z naszej grupy nie dotarł, pojechaliśmy dalej, zwiedzać bułgarskie wybrzeże. Ktoś doradził nam, byśmy koniecznie pojechali do Bałcziku, gdzie malownicze skały schodzą prosto do morza.
Dotarliśmy tam późnym popołudniem cali spoceni i ukużeni. Na kempingu nie było wody pod prysznicami, więc wykąpaliśmy się w morzu.
Potem okazało się, że z pryszniców i tak nie da się korzystać, bo kąpiących się łapie prąd. Dopiero dwa dni potem Ksawery odkrył, że gdy kąpiący się, stoi na betonowym podłożu w polskich tenisówkach, to prąd nie łapie, albo łapie bardzo słabo. Od następnego dnia wypożyczaliśmy polskie tenisówki wszystkim kempingowiczom, zdobywając tym samym ich bezgraniczną wdzięczność. Zostaliśmy najpopularniejszą grupą na kempingu i od tej pory nikt nie był w stanie nam nic odmówić. Nawet zarząd kempingu.
Pierwszego dnia, po przybyciu do Bałcziku, kiedy wyszliśmy z morza, usłyszeliśmy dość głośną muzykę, dochodzącą z połowy zbocza pobliskiej góry. Piosenki Beatlesów, Rolling Stonesów i oprócz tego bułgarski big beat. Też super. Okazało się, że był to piątek i zaczynał się weekend.
Powiedziano nam, że to Tichi Kat. Po polsku to brzmiało kiepsko, dopóki nie domyśliliśmy się, że to znaczy Cichy Kąt, co też nie pasowało zbytnio do dyskoteki.
Wspięliśmy się tam i okazało się, że gra na żywo kwartet: dwie gitary, perkusja i klawisze. Obok parkiet. No, może parkiet to przesada. To był betonowy krąg o promieniu 10 metrów. Wokół było wiele blaszanych stolików, bez żadnych obrusów.
Jeden stolik na obrzeżu był wolny, więc usiedliśmy przy nim. Oprócz nas wszyscy inni byli ubrani odświętnie, a my… no… tak jak po autostopie.
Pewnie z tego powodu kelner unikał nas, myśląc, że zamówimy jedno piwo i będziemy przy nim siedzieć do rana. Wolał byśmy zwolnili stolik dla jakichś bardziej obiecujących klientów.
Ale my braliśmy udział w tańcach, zostawiając zawsze jednego z nas, by pilnował stołu i… czekaliśmy.
Poza tym odczytywaliśmy intencje kelnera i narastała w nas złość. Kiedy wreszcie po ponad godzinie podszedł do nas, zamówiliśmy cztery szaszłyki, co było najdroższą pozycją w menu.
Nie wiadomo dlaczego, przelicznik złoty na lewa był w owym czasie, z jakichś powodów bardzo dla nas korzystny. Za równowartość 2 zł można było kupić po kilogramie pomidorów, papryki i brzoskwiń. Za 2 złote wszystko to!
Te najdroższe w menu szaszłyki kosztowały w przeliczeniu na dzisiejsze polskie ceny znacznie poniżej 10 zł.
Kiedy je zamówiliśmy, kelner powiedział: „Ale one są po 1.76 lewa!!!” A my: „OK. A do tego prosimy 15 butelek radebergera”, najdroższego piwa w Bułgarii.
Przyniósł nam to, a potem, zamiast obsługiwać innych, pilnował byśmy mu nie zwiali, nie płacąc. A my, widząc doskonale o co chodzi, denerwowaliśmy go specjalnie, mszcząc się za tę pierwszą godzinę, kiedy nas nie zauważał. Wszyscy opuszczaliśmy stolik i tańczyliśmy na parkiecie, razem wychodziliśmy do toalety, zastając go potem przy wyjściu z niej.
Kiedy nad ranem zdecydowaliśmy mu zapłacić, Ceco, bo tak kelner miał na imię, był przeszczęśliwy. Nawet pomylił się w rachunku o 10%, a nie jak to było powszechne w Bułgarii o ponad 100%.
My mieliśmy doświadczenie z Bułgarskich restauracji i zawsze wyznaczaliśmy dyżurnego, który nie pił i potem wykłócał się przy płaceniu.
Tym razem to byłem ja. Ceco pokazał nam świstek papieru, z którego wynikało, że mamy zapłacić 25.80. Ja wziąłem ten rachunek, obejrzałem go i mówię, że powinno być 23.80 a nie 25.80. Ceco był tak szczęśliwy, że bez oporów przyznał mi rację.
Na co ja wyciągnąłem 30 lewa i powiedziałem mu: „reszta dla ciebie”.
Następnego wieczoru to była sobota, wszystko zaczęło się wcześniej i pewnie dlatego, gdy przyszliśmy do Cichego Kąta, wszystkie stoliki były już zajęte.
Ceco jak nas zobaczył, poprzesuwał blaszane stoliki z innymi klientami, zrobił miejsce na dodatkowy stolik i wyniósł go z zaplecza. Stolik był drewniany i przykryty obrusem. Obrus był biały i miał na czerwono haftowane brzegi. High life. Bon ton. Wszyscy patrzyli na nas jak na dyrekcję mafii.
Minął 40 dzień naszej eskapady i zaczęły się różne niesnaski. Któregoś wieczoru moi koledzy zdecydowali, że wracają do Polski. A ja nie chciałem, bo byłem umówiony 22 sierpnia ze znajomą Węgierką w Budapeszcie.
To jeszcze ponad 2 tygodnie. A ja miałem mnóstwo bułgarskich lewa i nie za dużo węgierskich forintów. Wolałem więc spędzić ten brakujący czas w Bułgarii.
Ustaliliśmy, że oni wezmą jutro w południe autobus do Warny, a ja rano spakuję plecak, mniejszy namiot i pójdę sobie w nieznane.
Kiedy opuściłem Bałczik i znalazłem się na szosie, poczułem, że wreszcie mogę odetchnąć pełną piersią i nie przejmować się fochami innych.
Szosa biegła w poprzek góry. 30 metrów poniżej niebieskie morze, a wokół żółtawa zieleń i… ogólnie absolutna pełnia szczęścia. Nawet nie było za gorąco, bo wiał wiaterek od morza.
Kiedy wyszedłem zza zakrętu, aż przetarłem oczy ze zdumienia, bo 100 metrów przede mną zobaczyłem samego siebie. Nawet kolor plecaka był taki sam jak mój. Dogoniłem go i od razu złapaliśmy autostop.
Trabant a w środku niemiecki aktor. Z NRD. Był niemile zdziwiony, że nie znamy jego nazwiska.
Mój nowy znajomy zaproponował mi, że w Warnie zaprosi mnie do restauracji. Mogę zamawiać co chcę, byle nie alkohol i na dodatek czym droższa potrawa tym lepiej.
Kiedy przyszliśmy na miejsce, musieliśmy zaczekać na konkretny stolik, choć obok inne były wolne.
Wreszcie usiedliśmy i przyszła do nas kelnerka. Zamówiliśmy. Zjedliśmy. Potem znajomy poprosił ją o rachunek. Przyniosła, jak zwykle same liczby, jedna pod drugą. Znajomy poprosił, by napisała do czego odnosi się jaka cena i gdy ona to zrobiła, on powiedział: „A tiepier dawaj diriektora!”
Ona odwróciła się na pięcie i znikła na ponad 20 minut. Kiedy się pojawiła znowu, wstaliśmy, pożegnaliśmy się dość demonstracyjnie i opuściliśmy lokal nie niepokojeni przez nikogo.
To była taka zemsta mojego nowopoznanego znajomego.
Pożegnaliśmy się potem, bo on jechał do Sozopola, a ja do Sofii.
Kilka lat wcześniej byłem w tym Sozopolu. Kemping był na cyplu za miastem i pewnie dlatego napięcie prądu było bardzo niskie. Kiedyś obok toalety widziałem jak kilkanaście osób, głównie z Niemiec usiłowało zagotować wodę na herbatę. Stali przy gniazdkach godzinami i wtedy przyszedł młody Polak. Miał dwa przewody elektryczne z krokodylkami. Zacisnął te krokodylki na końcach niezbyt czystej żyletki i wsadził ją do szklanki z wodą. Drugie końce przewodów wsadził do kontaktu i tak z pięć sekund potem woda w szklance zaczęła wrzeć.
Innym razem w Sozopolu, a było to już po sezonie, na początku września, wróciliśmy z miasta i zobaczyliśmy, że wszyscy kempingowicze stoją na wysokim brzegu morza i wpatrują się w burzową chmurę nad wodą. Wtedy zrozumiałem dlaczego to morze nazywa się czarne.
Chwilę potem pierwszy podmuch wichury położył wszystkie namioty na kempingu. Ulewa była taka, że ja trzymałem w namiocie maszt, ściskając na kolanach śpiwory, a dziewczyny połówkami skórek arbuza wylewały wodę z podłogi.
Dwa dni potem wracamy na kemping i widzimy, że znowu wszyscy stoją na wysokim brzegu i wpatrują się w morze. Zaniepokoiliśmy się, ale tym razem chmura była biała i całkiem płaska.
Po jakimś czasie okazało się, że ta chmura składa się z osobnych gruzełków, a jeszcze kilka minut potem, że to nie chmura lecz kilka tysięcy wracających z Polski bocianów. Lądowały na kempingu, zderzając się z ludźmi, ale były tak zmęczone, że było im już wszystko jedno. Pół godziny potem przeniosły się wszystkie na bagno po drugiej stronie szosy.
Wtedy w Warnie na skrzyżowaniu pożegnałem mojego nowego znajomego. On poszedł na południe a ja na zachód. Było już dobrze po południu, a ja szedłem i szedłem i te przedmieścia Warny nie chciały się skończyć, a w mieście wszyscy jadą do najbliższego skrzyżowania, więc nie ma co łapać autostopu. Kiedy wreszcie opuściłem Warnę było już ciemno, a po ciemku też się nie macha.
Postanowiłem przespać się do rana. Po lewej stronie był lasek, ale gdy tam poszedłem, okazało się, że drzewa stoją w wodzie. Rano zobaczyłem, że był to sad brzoskwiniowy. Kiedy po powrocie do Polski opowiedziałem to moim rodzicom, to efekt był taki, że od następnego roku ich brzoskwinie na działce były cudowne, a nie tak jak w ubiegłych latach niewielkie i kwaśne.
Po prawej stronie szosy był płot z drucianej siatki z betonowymi słupkami co parę metrów, a za tym płotem kilkucentymetrowa trawa.
Przerzuciłem plecak i namiot przez płot. Sam przelazłem, korzystając ze słupka. Rozłożyłem namiot i zasnąłem snem sprawiedliwego. Kiedy się obudziłem było już jasno. Gdy wyjrzałem z namiotu, okazało się, że jestem na płycie lotniska.
Ten pomysł, by w środku lata jechać 400 km z Warny do Sofii przez interior Bułgarii, to był jeden z największych idiotyzmów w moim życiu.
Temperatura dochodziła do 40 stopni, a na asfalcie można było smażyć jajka. Po przybyciu do Sofii miałem bąble na stopach i zamiast odwiedzić podobno przepiękne góry Rodopy, postanowiłem wrócić na kemping w Ruse, na granicy z Rumunią. Tam wyleczyć stopy i potem pojechać na spotkanie z Ildiko w Budapeszcie. Pociągiem.
Z tej podróży Warna – Sofia – Ruse pamiętam jeden fajny epizod. Było to pierwszego dnia i miasteczko nazywało się Szumen. Turyści nie zaglądali tam nigdy. Znajdowała się w nim spacerowa aleja, z dającymi cudowny cień starymi drzewami. Coś takiego jak Aleja Najświętszej Marii Panny w Częstochowie.
Było lekko po południu i w dającej się zobaczyć okolicy nie było nikogo, bo wszyscy odpoczywali w domach.
Kupiłem sobie w sklepiku zimne kisieło mliako. Przepyszny kefir, jak chwalili się Bułgarzy, nawet dwór króla Szwecji je zamawiał.
Rozłożyłem się na ławeczce w alei. Wyciągnąłem jakiś prowiant i bez pośpiechu zabrałem się za jedzenie. Po chwili pojawił się około dziesięcioletni chłopiec. Stał tak ze 4 metry przede mną i z jego oczek zorientowałem się, że nie może uwierzyć temu co widzi.
Fakt. Miałem 50 dniowy zarost na twarzy. Potargane długie włosy. Strój autostopowicza i kolorowy plecak. Brązowe czoło i dłonie.
Kiedy po jakichś dwóch minutach nie zjadłem go i nie zrobiłem mu żadnej krzywdy, dołączyło do niego dwóch kolegów. Teraz stali już tylko 3 metry ode mnie.
Po kolejnych 5 minutach otaczało mnie już kilkanaścioro dzieci. Chłopcy i dziewczynki. Któreś z nich nieśmiało zadało mi jakieś pytanie i wtedy na dodatek okazało się, że mówię w absolutnie dla nich niezrozumiałym języku.
Przypomniało mi się, że mam torebkę z miętowymi cukierkami od tego niemieckiego aktora, co nas wiózł do Warny.
Wyciągnąłem rękę z torebką i wtedy podeszła dziewczynka, dygnęła, albo coś w tym rodzaju i podziękowała. Po minucie nie było już żadnych cukierków.
Przypomniało mi się też, że mam garść metalowych znaczków, takich do wpinania w klapy marynarki. Dzieciaki były zachwycone, bo cukierki się rozpłynęły, a teraz, każde z nich będzie miało dowód, że widzieli kosmitę.
Potem odprowadziły mnie do obwodnicy miasta, spierając się, które ma dźwigać mój plecak, a które namiot.
W Ruse leczyłem stopy przez tydzień. Nie leżałem cały czas na kempingu, ale codziennie jeździłem autobusem do miasta.
Któregoś dnia widziałem jak kilka Turczynek kopało głęboki rów. Jedne kilofami spulchniały podłoże, a pozostałe wyrzucały łopatami ziemię na hałdę. Miały na głowach chustki. Nie zakrywały im twarzy, lecz włosy. Miały szerokie, długie spódnice związane węzłem na dole, między nogami.
Dyrygował nimi gruby Bułgar w garniturze. Palił papierosa i ciągle się darł na nie. Zapragnąłem go wepchnąć do tego rowu. I może normalnie bym to zrobił, ale wtedy nie byłbym w stanie uciec z powodu tych bąbli na stopach, a nie mogłem ryzykować aresztu ze względu na zbliżającą się datę spotkania z Ildiko.
Innym razem zobaczyłem jak ludzie idą po ulicy, pijąc kakao z jednorazowych papierowych kubków. Strasznie mi się zachciało tego napić.
Wyśledziłem źródło, skąd szli pijący, ustawiłem się w kolejce, ale gdy tylko wziąłem kubek w rękę bardzo się zdziwiłem, bo był on bardzo zimny.
Po pierwszym łyku zdziwiłem się jeszcze bardziej, bo to nie było kakao, lecz lekko słodka woda z rozpuszczonymi drożdżami. Ale wyglądało jak kakao.
Kemping w Ruse opuściłem rankiem. Zanim doszedłem do przystanku autobusowego, zatrzymał się przy mnie samochód z francuską rejestracją. Małżeństwo w więcej niż średnim wieku. Chcieli się dowiedzieć jak dojechać do Ruse.
Wtedy nie było GPSu, a w Bułgarii prawie nie było drogowskazów. Nic więc dziwnego, że nie wiedzieli, że są 5 km od miasta.
Zaproponowałem, że ich zaprowadzę. Jak się okazało, że jestem Polakiem, to facet zaczął wykrzykiwać: „Gadosza, Denia, Lato, Tomaszeski”. To był rok kiedy reprezentacja Polski zabłysła w czasie mistrzostw świata w piłce nożnej w Niemczech.
Okazało się, że jadą do Polski i chętnie mnie zabiorą. Nie jechali niestety przez Budapeszt, ale ustaliliśmy, że mnie wysadzą w Miszkolcu w północnowschodnich Węgrzech.
Pierwszą noc mieli jednak zamówioną w hotelu w Bukareszcie, tuż obok dworca Gara Nort.
Zostawiłem plecak oraz namiot w ich bagażniku i umówiliśmy się następnego dnia o ósmej rano przed hotelem. A ja sam poszedłem zwiedzać Bukareszt.
Było późne popołudnie. Nagle na szerokiej ulicy, którą szedłem, pojawił się patrol milicji, wysiadło z niego kilku funkcjonariuszy z białymi pałkami w rękach. 100 metrów dalej zatrzymał się drugi radiowóz, a jeszcze 100 metrów dalej następny.
Milicjanci wyganiali wszystkich z ulicy, by się schowali w sklepach, klatkach schodowych i gdzie tam jeszcze. Mieli te pałki na widoku, ale ich nie używali. Tylko tak na pokaz. 10 minut potem przejechał pędem samochód wiozący Cziauszesku, rumuńskiego pierwszego sekretarza partii i natychmiast potem można już było wyjść i zachowywać się tak, jakby nie było tego incydentu.
A potem nie umiałem trafić na dworzec. Wiedziałem jednak, że dworzec po rumuńsku to gara, bo było na nim napisane Gara Nort Bukureszt. Zaczepiałem więc przechodniów, mówiłem gara i rozkładałem bezradnie ręce, aby na migi pokazać im, że nie wiem jak tam dojść. Tyle, że nikt nie rozumiał słowa gara. Dopiero jakaś dziewczyna domyśliła się i powiedziała po namyśle: „Aa, Gara”.
Taka drobna różnica w akcencie, a nikt nie rozumiał.
Na dworcu, na posadzce w poczekalni, ale też i na peronach koczowały cygańskie rodziny, przygotowujące kolację lub coś w tym rodzaju. Malutkie dzieci spały z główkami na gołym betonie.
Na peronie nr 4 było jeszcze gorzej, bo oprócz Cyganów, było tam kilkuset zdesperwowanych Niemców z bagażami. Było już po 10ej wieczorem, a ich pociąg miał odjechać o 21:10, a tymczasem tor był wciąż pusty. W informacji, jak usłyszeli nierumuński język to mówili: „Informacja turisticzeska”, ale tam znali tylko adresy hoteli. Tak było zresztą w całej Rumunii.
Trochę po 10ej podstawili wreszcie ich pociąg. Miał 16 wagonów ponumerowanych kredą. Jak dzień wcześniej przyjechał do Bukaresztu, to pewnie miał tabliczki z numerami wagonów, ale przez te kilka godzin postoju, komuś się one przydały. Jak to w Rumunii.
Z tym wsiadaniem było trochę problemów, bo pasażerowie mieli na przykład na bilecie napisane wagon nr 3 i jechali do Berlina, a na wagonie nr 3 był napis, że jedzie on do Wiednia.
Około 11-ej przyszedł kolejarz z gąbką i kredą i zmienił numerację wagonów z od 1 do 16 na od 16 do 1. Ci ze skrajnych wagonów mieli znów do przebycia prawie kilometr. Na dodatek zderzali się w pośpiechu ze sobą i nadeptywali na cygańskie dzieci, śpiące na posadzce.
Odjechali trochę po pierwszej.
Jak odjechali, to się zrobiło smutno. Postanowiłem więc przespać się w pobliskim parku. Okazało się, że co najmniej 100 osób miało taki sam pomysł jak ja. Ale bez trudu znalazłem pustą ławeczkę, bo Rumuni woleli spać na miękkiej trawie niż na twardej ławce.
Chwilę potem w alejce pojawił się radiowóz milicji i wyganiał ludzi, którzy spali na trawie. Całe szczęście, że nie mieli nic przeciwko tym śpiącym na ławeczkach.
Rano pojechaliśmy na Węgry. Ale droga prowadziła przez wysokie Karpaty. Nic więc dziwnego, że w Miszkolcu byliśmy dopiero późnym wieczorem. Na dodatek okazało się, że 20 sierpnia to było święto narodowe Węgier, takie jak w PRL 22 lipca i wszystko było już pozamykane.
To cud, że pomimo nocy jakiś młody kierowca zatrzymał się i że jechał do Budapesztu. Myślę, że jak tylko wsiadłem, to pożałował swojego pochopnego kroku, bo otworzył szerzej okno. Zapewne dlatego, że towarzyszył mi zapach, którego nie chcę nazywać przez wrodzoną delikatność.
Na dodatek podwiózł mnie pod sam kemping, bo w Budapeszcie komunikacja już nie chodziła.
Tyle, że kemping był zamknięty. Nie mogłem czekać do szóstej rano. Przelazłem więc przez płot, rozłożyłem namiot, wziąłem szybki prysznic i usnąłem kamiennym snem.
Kiedy się obudziłem było już jasno. Pojawił się jednak problem z tym, by podczas wychodzenia z namiotu nie dokonać perforacji pęcherza moczowego. Tak się to chyba nazywa naukowo.
W toalecie spędziłem z 10 minut stojąc przy pisuarze. Potem wróciłem pod namiot i powoli zacząłem zbierać myśli. Słońce było nisko. Spojrzałem na zegarek, ale pokazywał 20 po pierwszej, bo w tamtych czasach trzeba było nakręcać zegarki, o czym musiałem zapomnieć.
Ale obok dziewczyna z Polski czyściła śledzie od namiotu. Spytałem więc ją, która godzina, a ona powiedziała, że pięć po siódmej.
To przez 5 godzin tak się wyspałem? To raczej niemożliwe. Aby potwierdzić swoje przypuszczenie spytałem: „Ale rano, czy wieczorem?”
Ona spojrzała na mnie z obawą i mówi „Rano”.
Wtedy zaczęło mi kiełkować w głowie, co się stało. Spytałem więc: „A jaki dziś dzień?”
A ona: „Czwartek”. Ale ja już dawno straciłem rachubę dni tygodnia, bo mi to do niczego nie było potrzebne.
Mówię więc: „Nie. Nie chodzi o szczegóły. Jaka dziś data?”.
Powiedziała, że 22 sierpnia i na wszelki wypadek przeniosła się z tymi śledziami bliżej swoich.
Spałem więc 29 godzin. To chyba rekord świata.
Poczułem straszny głód, poszedłem więc do kempingowego baru. A stamtąd był widok na kempingową pocztę. To była ściana na recepcji z przegródkami dla poszczególnych liter.
Teraz to się wydaje absurdalne, ale w czasach bez smsów i telefonów komórkowych, to był jednak jakiś pomysł na porozumiewanie się. Może dowiem się dlaczego prawie nikt nie dotarł do tego Nesebaru.
To był koniec sezonu i tych listów było kilka tysięcy. Przejrzałem przegródkę S. Było tam ze 200 listów i… jeden był do mnie. Od mojej siostry. Nie było w nim ani jednego słowa, ale było 700 forintów. Byłem więc bogaty. Nie dość, że zaoszczędziłem jeden dzień, to jeszcze taka niespodzianka.
Nie byłem w stanie się ogolić, bo żyletka nie bierze 60 dniowego zarostu, a nożyczek nie miałem.
Ale miałem forsę, poszedłem więc do fryzjera. Ogolił mnie i ostrzygł, ale efekt mnie bardzo rozczarował. Ciemno brązowe czoło i okolica oczu strasznie kontrastowały z białą brodą i policzkami.
Jednak chyba nie dlatego Ildiko powiedziała mi, że na święta bożego narodzenia bierze ślub z Isztwanem.
Tego Isztwana kiedyś już widziałem i do razu mi się nie podobał.
Zjedliśmy kolacyjkę, po której tokaj nam wyraźnie szumiał w głowie. Odprowadziłem ją pod dom jej rodziców. Ten sam gdzie przed laty paliliśmy ogniska\o i gdzie na stole pingpongowym dowiadywałem się, co znaczy szarik po węgiersku.
Pożegnaliśmy się dużo czulej niż to wynika z ustawy o pożegnaniach.
Nigdy już potem jej nie widziałem.
Dzieciaki
W ostatnich latach pełno jest doniesień o molestowaniu dzieci przez księży katolickich. Postanowiłem spróbować znaleźć coś tego rodzaju w swojej przepastnej pamięci. I… nie jestem pewien, ale chyba mi się udało.
Miałem 7 lat i byłem ministrantem. Opiekował się nami ksiądz. Był bardzo duży i bardzo miły. Któregoś razu staliśmy obok siebie i on mnie przytulił. Tak raczej mocniej niż przewiduje to ustawa o przytulaniu.
Ale ja miałem duże doświadczenie w tej kwestii, bo byłem ładnym dzieckiem i na co dzień musiałem się zmagać z tym, że liczne ciocie obściskiwały mnie i obśliniały mi twarz swoimi pocałunkami.
To zdarzenie nie miało dalszych konsekwencji i zapomniałem o nim. Dopiero teraz przeszukałem pamięć, ale nie jestem całkiem pewien, czy to było to.
Problem pedofilii w kościele katolickim wynika stąd, że jest to instytucja bardziej finansowa niż religijna. W innych kościołach chrześcijańskich jakoś o tym nie słychać.
Dziś, jedynie u katolików obowiązuje celibat. Chodzi o to, by po śmierci księdza jego majątek nie przechodził na rzecz jego dzieci, lecz zostawał w kościele.
A o tym, że chłopak zostanie księdzem trzeba zadecydować, gdy ma się 16 – 18 lat.
Choć trudno w to uwierzyć i ja też miałem kiedyś tyle lat. I doskonale pamiętam, że w tym wieku chłopcy myślą tylko o jednym. Mają wzwód, gdy usłyszą szelest ścierki osuwającej się w kuchni na podłogę, bo im się to kojarzy z szelestem sukienki u koleżanki.
Być może coś ze mną było nie tak, ale rozmawiałem wtedy z kolegami i myślę, że oni byli jednak tacy sami jak ja.
Jeśli w takim wieku chłopak decyduje się, że przeżyje całe życie bez kobiety, to musi być coś z nim nie tak. I w ten sposób kościół wybiera sobie ze społeczeństwa osobniki, które kochają inaczej. Pół biedy jeśli są to homoseksualiści, bo oni w sumie to nikomu nie szkodzą.
O tym, że kwestie finansowe dominują kościół katolicki, świadczy choćby fakt wynalezienia czyśćca około 800 lat temu. Chodziło o to, by bogatemu wyznawcy można było powiedzieć w czasie spowiedzi: „Tak. Ja ci udzielę rozgrzeszenia, ale tych twoich grzechów Bóg ci i tak nie wybaczy tak całkiem i po śmierci będziesz musiał, tak czy owak, odbyć 500letnia pokutę w czyśćcu, no chyba, że teraz kupisz odpust za 1000 dukatów. Wtedy to będzie tylko 400 lat, a za 10 000 dukatów, to może uda się zapomnieć o całym tym czyśćcu”.
Żadna inna religia nie wpadła na ten zaiste szatański pomysł.
Mieszkam na Szmulkach w Warszawie. Po 1989 roku, kiedy Salezjanie odzyskali zarekwirowane przez komunistów grunty wokół bazyliki Najświętszego serca Jezusowego, natychmiast zwąchali biznes i zaczęli te dotąd rekreacyjne tereny masowo wyprzedawać deweloperom.
Powstało kilka stowarzyszeń, chcących zapobiec temu barbarzyństwu. Interweniowano nawet u papieża. Udało się uratować kilka skwerów. Na złość Salezjanom uratowany ogródek jordanowski tuż obok bazyliki nazwano imieniem Judyty Zbytkower. Żydówki, żony Szmula Zbytkowera, od którego to imienia Szmulki zawdzięczają swoją nazwę.
Strasznie się rozgadałem na temat kościoła, a miało być o dzieciach.
Jestem taksówkarzem i pamiętam, że kiedyś dostałem zlecenie, by czekać na pasażera na przystanku autobusowym na warszawskim Powiślu. Ale zatoczka była mała, a podjeżdżały tam autobusy przegubowe. Wjechałem więc na chodnik, ale tak głęboko, by pasażerowie z autobusów nie wysiadali na mnie.
Była tam ławeczka, na której siedziała matka z najwyżej trzyletnim synkiem. Z przyjemnością przysłuchiwałem się ich rozmowie, bo rozmawiali jak dorośli.
W którymś momencie na chodniku pojawiła się kobieta w bardzo zaawansowanej ciąży. Taki… no 10 miesiąc. To było lato, a więc wszystko było widać.
Mały, gdy ją zobaczył, powiedział: „Mama, zobacz pani połknęła piłkę”. Bo to dokładnie tak wyglądało. Na to mama: „Nie syneczku, pani ma w brzuszku dzidziusia”.
Na co mały: „Mama, dlaczego pani pożarła dzidziusia?”
Kiedyś wiozłem tatę z synkiem. Plan był taki: dojeżdżamy do chyba żłobka, bo mały miał ze trzy lata. Tam tata odprowadza synka. Ja czekam a potem jedziemy dalej. Kiedy wysiadali, tata z pedagogicznym zacięciem mówi do synka: „A co się mówi jak się wysiada z taksówki?”.
Mały zmarszczył czółko. Pomyślał i mówi: „Paa.”… Słodkie?
Jeszcze na chwilę wrócę do wątku religijnego. Kiedyś moja córeczka uwielbiała bajeczkę o sójce. A było to tak: „Wybiera się sójka za morze, ale wybrać się nie może, odwiedziła ojca, syna i kuzyna z Krotoszyna. Poleciała do Pabianic dała 10 groszy za nic…”
Wtedy czytało się bajeczki dzieciom. O sójce czytaliśmy 10 razy dziennie.
Wieczorem Karolinka kładzie się do łóżeczka. A był to czas kiedy uczyła się paciorka. Na razie tylko przeżegnać się.
Ale do tej pory tego nie robiła, więc zapomniała. Wchodzę do jej pokoiku i groźnie mówię: „A paciorek?” Na co Karolinka pospiesznie klęka i: „ W imię ojca, syna i kuzyna z Krot…”
A kilka lat potem spytała mnie: „Tata, a co to znaczy jakoima?”
Ja na to… nie wiem, a gdzie ty to słyszałaś.
No: „Jakoimy odpuszczamy…”
Moja młodsza córeczka, Kasia miała w drugiej klasie podstawówki rekolekcje w kościele. Od szkoły do kościoła było ze 300 metrów, ale trzeba było przejść przez ruchliwą arterię. Wtedy Marchlewskiego teraz Jana Pawła.
Na zebraniu okazało się, że wszyscy muszą iść do pracy, a ja, jako że mam wolny zawód, więc miałem eskortować dzieci w drodze do kościoła i z powrotem.
Nie chciało mi się słuchać tych rekolekcji, więc zapytałem kiedy koniec i przez ten czas poszedłem załatwić coś w banku.
Kiedy wróciłem, 25% dzieci było zwrócone twarzą w kierunku ołtarza, 25% w przeciwną stronę i po 25% na boki. Dziewczynki omawiały nowe modowe trendy, chłopcy strzelali z procy. Nie trzeba było być wróżką, by zrozumieć dlaczego. Jak wszedłem do kościoła to ksiądz właśnie zachęcał dzieci by, cytuję: „Zostały apostołami eucharystii.” 8 latki!!!
Pomyślałem sobie, facet, jakbyś miał dzieci, to byś wiedział, że do ośmiolatków tak się nie mówi.
Ta moja Kasia mogła się obywać bez jedzenia. Kiedyś odsunąłem jej łóżko i odkryłem tam 60 kanapek, które brała ze sobą do szkoły na drugie śniadanie.
Pojechaliśmy na wczasy. Jedliśmy posiłki na tak zwanej pierwszej turze. Każdy posiłek kończył się tym, że pakowaliśmy jej do ust co się da, bo już następna tura czekała nad naszymi głowami.
Kiedyś na kolacji wsadzam coś Kasi do ust i widzę, że tam już coś jest. Mówię: „Wypluj to”.
No i okazało się, że to resztka obiadu.
Innym razem w domu karmię ją, a ona: „Nie lubię tego”.
Ja na to: „Możesz nie mówić, że tego nie lubisz, bo ty przecież wszystkiego nie lubisz… No powiedz co ty lubisz?”
Zasmuciła się, ale nie powiedziała nic.
Po jakichś czterech godzinach przychodzi do mojego biurka i czeka, aż ją zapytam o co chodzi.
Ja miałem wtedy pracę, polegającą na wynajdywaniu błędów w opracowaniach chemicznych artykułów naukowych. Wymagało to niesamowitej koncentracji i domownicy byli przyzwyczajeni, że nie można mi przerywać, bo traciłem wtedy wątek i musiałem powtarzać ostatnie 20 minut pracy.
Kiedy doszedłem do końca wątku. Postawiłem ptaszka, że dotąd jest zrobione.
Spojrzałem na nią. Sama głowa wystawała jej nad blat biurka. Pytam o co chodzi.
A ona: „Lubię truskawki.”
A ja no i co z tego? To był czas, że o żadnych truskawkach zimą nie było mowy.
A ona: „No pytałeś co lubię.”
Biedulka cztery godziny myślała. Przytuliłem ją i powiedziałem OK.
Kiedyś w drugiej klasie podstawówki Kasia przyjaźniła się z Ha. Ha była Wietnamką i jak zaczynała naukę we wrześniu, to nie znała żadnego słowa po polsku. Na koniec drugiej klasy Ha była już najlepszą uczennicą w klasie ze wszystkich przedmiotów. Z polskiego… też. To po prostu bardzo pracowity naród.
Mojej siostrzenicy umarł kiedyś wujek. Nie była to bliska rodzina, ale była to pierwsza osoba, którą ona znała i która zmarła. Na czterolatce to zrobiło ogromne wrażenie.
W tym momencie muszę powiedzieć, co to jest sachol. Sachol to maść do smarowania jamy ustnej dzieci w razie jakichś infekcji.
Jest sobota. Siostra robi coś w kuchni. Agnieszka niby ogląda telewizję, ale ciągle przylatuje do kuchni i pyta: „No jak to… umarł”.
No… był chory i umarł.
I co, i sachol mu nie pomógł?
Kiedyś pasażerka opowiedziała mi, że jak umarł jej ojciec, to jej syn był bardzo zdziwiony tym, że dziadek nie miał drugiego życia.
Inna pasażerka pojechała ze swą czteroletnią córeczką na wieś i kiedy ta zobaczyła krowę, zawołała; „Mamo, zobacz jaki ogromny pies.”
Potem przechodziły obok stada kaczek. Jedna z nich była chyba chora, miała zamknięte oczka i nie stała na nóżkach, tylko przysiadła sobie. Wtedy mała zawołała: „Mamo, zobacz kaczuszka się zepsuła.”
Kiedyś pojechałem z wnuczką na wieś. W czasie naszego tygodniowego pobytu miała za zadanie nauczyć się korzystać z nocnika. Siedzi sobie na werandce i nie nudzi się, bo ptaszki śpiewają, kwiatki kwitną, pszczółki bzykają.
Przechodzę obok i pytam: „Zrobiłaś?”
Zrobiłam.
To wstawaj.
Nie. Bo jeszcze kupa.
A no to dobrze.
Za jakiś czas przechodzę i znów pytam: „Zrobiłaś?”
A dwulatka na to: „Nie ma szans.”
Córeczka znajomych miała zaraz po urodzeniu kolkę jelitową. Płakała cały czas, bo bolał ja brzuszek. Jeśli nie płakała, to znaczyło, że śpi.
Ale któregoś dnia jakoś tak długo spała, że matka postanowiła sprawdzić, co z nią. Otworzyła delikatnie drzwi i widzi, że mała bawi się swoją nogą i… nie płacze. Zadzwoniła do męża, ale ten nie wiedział, co robić w tej sytuacji. Groza narastała z godziny na godzinę, aż w końcu matka zawinęła małą w kombinezon i pojechała do lekarza.
Kiedy lekarz zapytał o co chodzi, matka powiedziała: „No sam pan widzi, nie płacze.”
Kiedy mała miała cztery latka mama postanowiła nauczyć ją myć zęby. Na razie tak bez pasty. Wszystko szło dobrze, tylko że mała nie umiała wypluć tej wody po umyciu zębów.
Do tej pory przez cztery lata uczono ją, że nie wolno wypluwać, a tu masz, taka odmiana.
Matka stoi w drzwiach łazienki ze srogą miną, a mała odwraca się znad wanny i nieśmiało mówi: „Mama, pić już nie!”
Kiedyś jechałem tramwajem, a naprzeciwko drzwi wejściowych siedział czterolatek na kolanach babci. Na przystanku wsiadł kontroler biletów, a w owych czasach mieli oni mundurki z żółtymi czapkami i dlatego nazywano ich kanarami.
Mały jak go zobaczył, zawołał: „Kapitan. Kapitan.”
Wtedy kanar zwrócił się do małego i mówi: „Ja nie jestem kapitan”.
A mały na to; „Ja wiem. Kanar.”
Jeszcze jedna tramwajowa historyjka, choć tym razem bez dzieci.
To było wieczorem, tramwaj nie był zatłoczony. Nawet jedno miejsce było puste, tak ze cztery miejsca przed murzynem, który siedział naprzeciwko drzwi.
Przy Smyku wsiadła baba. To akurat dobre określenie dla niej. Stanęła przy murzynie i mówi, tak aby wszyscy usłyszeli: „U nas w kraju, to są takie obyczaje, że młodsi ustępują miejsca starszym w tramwaju.”
Tramwaj ruszył, ale natychmiast się zatrzymał na światłach. Pełna napięcia cisza. Nie wiadomo, zrozumiał czy nie.
Ale po chwili murzyn najczystszą polszczyzną oznajmił: „A u mnie w kraju, to są takie obyczaje, że stare baby to się zjada.”
Rozległ się skrywany śmiech z wielu stron i baba wysiadła na następnym przystanku.
Kiedy usiłuję porównać świat mojego dzieciństwa ze światem moich wnuków, to naprawdę trudno jest mi znaleźć jakieś punkty wspólne.
Pamiętam jak kiedyś poszedłem z mamą do sklepu i zobaczyłem tam pęczek zwiędłych rzodkiewek. Strasznie mi się ich zachciało, bo to była wiosna i od roku ich nie jadłem.
Ale mama mi ich nie kupiła, bo kosztowały 2 zł, tyle co pół chleba. Chleb jednak trzeba było kupić, a rzodkiewki to był luksus na który nie mogliśmy sobie pozwolić.
Mieliśmy w domu trzy regularne posiłki. Ale dziecko powinno czasem coś przekąsić pomiędzy posiłkami. Na początku miesiąca była to z reguły kromka chleba z masłem i z cukrem.
W drugiej połowie miesiąca ten cukier jednak znikał, a pod koniec miesiąca i na masło nas nie było stać. Wtedy jedliśmy chleb lekko zmoczony herbatą.
Pod koniec miesiąca zdarzała się też w ramach obiadu zupa lebiodowa. Brrr.
Lebioda to taki chwast, co rośnie gdzieś pod płotem. No i smakuje tak jak chwast.
Dziś, aby się nie nudzić młody człowiek musi trzy razy kliknąć palcem.
W czasach mojego dzieciństwa nudziliśmy się często. Ale jak się nie nudziliśmy, to potrafiliśmy to docenić. Myślę, że czasem doświadczaliśmy z tego powodu wybuchów radości, nieznanych dzisiejszej młodzieży.
Z mediów elektronicznych dostępna była wtedy telewizja. Program nadawano przez trzy, cztery godziny dziennie i tylko w niektóre dni tygodnia.
W środy był Klub Myszki Miki, gdzie przez 20 minut nadawano kreskówki Disneya.
W naszej okolicy telewizor mieli tylko Stelmaszkowie. Mieszkali w dworku w stylu biedermayer, zwanym Pekinem, z racji liczby osób tam zameldowanych.
Było ich pięcioro: rodzice, dwie córeczki i synek. Ich apartament miał 14 m. kw. Łazienka i umywalka były na korytarzu, wspólne dla wszystkich mieszkańców.
Telewizor nazywał się Wisła. Miał metr długości, ale 14-to calowy ekran był umiejscowiony na ściance o wymiarach 40 cm na 40 cm.
W środy schodziła się do nich dzieciarnia z całej okolicy. Rodzice zasłaniali okna czarnymi zasłonami, bo obraz telewizyjny był widoczny tylko w absolutnej ciemności. Potem wychodzili, bo po prostu nie było miejsca na podłodze.
To było zimą. Ściemniało się. Wracając ze szkoły usłyszałem cichutki pisk w śniegu pod topolą. Poszedłem tam i zobaczyłem, że ktoś wyrzucił kilka malutkich kotków. Z wyjątkiem jednego wszystkie były już sztywne, a ten jeden wydawał z siebie cichutki pisk.
Zabrałem go do domu, ale tylne nóżki miał już sztywne. No ale mimo to w ciągu kilku tygodni jakoś się wylizał. Tyle, że nigdy nie urósł.
Był taki malutki i śliczny, bo mu lśniła sierść, ale nie był tak sprawny jak zwykły kot.
Kiedyś wychodziłem do szkoły i zobaczyłem, że wlazł na suchą sosnę na zalesionej posesji sąsiada i miauczy, bo nie umie z niej zejść. Tego sąsiada bali się wszyscy, bo z byle powodu spuszczał z łańcucha rozwścieczone psy.
Przelazłem przez płot i gdy już byłem ze trzy metry nad ziemią, sosna się złamała. Kotek spadł na cztery łapki, a ja wylądowałem na plecach i nie mogłem złapać oddechu. Już mi się robiło czerwono przed oczami, kiedy usłyszałem, że sąsiad spuścił psy. Ostatkiem sił dopadłem do płotu i gdy wylądowałem po drugiej stronie na chodniczku udało mi się odetchnąć. Bolały mnie wszystkie kości, więc wróciłem do domu.
Piętnaście lat potem, na studiach robili nam zdjęcia rentgenowskie, by wykryć ewentualne przypadki gruźlicy. Wszystkim przeszło to gładko, a ja dostałem wezwanie do przychodni. Przeraziłem się, że mam tę gruźlicę, ale po przyjściu do lekarza, ten zapytał, czy miałem kiedyś złamane żebra.
Powiedziałem, że nie. Ale on nie ustępował i mówi, żebym sobie przypomniał, bo coś z nimi musiało być. No i wtedy przypomniałem sobie kotka.
Kotek skończył źle. Ja hodowałem w słoiku rybki, które sam złapałem na wiosennych mokradłach nad Świdrem. Przeważnie były to karaski, ale zdarzyły się kiedyś dwa małe szczupaczki. Któregoś dnia jeden zjadł drugiego i ogon braciszka wystawał mu jeszcze przez tydzień z pyska.
Kiedyś hodowałem w tym słoiku dwie traszki grzebieniaste. Były prześliczne. W ich ogonach można było się dopatrzyć kolorów pomarańczowego i niebieskiego.
Kiedyś przed jesienią uciekły mi z tego wysokiego słoja. Do dziś mi się wydaje to niemożliwe. Musiała w tym maczać palce moja mama, która brzydziła się tych jaszczurek. Ale za rękę jej nie złapałem.
Którejś zimowej nocy mama ustawiła elektryczny grzejnik zbyt blisko słoja z karaskami. Gdy woda zrobiła się za ciepła, karaski powyskakiwały na blat stołu i kotek je zjadł.
Wzdęło go straszliwie i umarł w męczarniach.
Któregoś wiosennego dnia wracałem z religii w kościele. Szedłem koleiną, którą zrobiła Warszawa Piłacika. Jedyny samochód w okolicy.
Zobaczyłem dwie małe kulki w tej koleinie. Kiedy podszedłem bliżej okazało się, że to dwa malutkie jeżyki. Piłacik rozjechał im mamę, a one głodne wylazły z gniazda, odszukały mamę po zapachu i teraz trącały noskami jej płaskie ciało w poszukiwaniu mleka.
Nie protestowały gdy je wziąłem. Nawet chyba uspokoiło ich ciepło moich dłoni.
Mama powiedziała, że nie da się ich uratować, bo nie wiadomo czym je karmić. Wiadomo, że mleko, ale nie może to być krowie mleko, bo ono jest przeznaczone dla tych co chcą utyć 100 kg w ciągu najbliższego roku, a jeże nie mają takich ambicji.
Ugotowała rozcieńczone krowie mleko, ale i tak nie wiedzieliśmy jak je karmić, bo smoczki były wielkości ich główki.
W końcu moczyliśmy w tym mleku szmatki, mazaliśmy im pyszczki i one się wylizywały. A kiedy się przyzwyczaiły do tych szmatek, to wystarczyło je wsadzić do spodeczków i jeżyki wiedziały już co z tym zrobić. A potem to i szmatki były już niepotrzebne.
U nas w domu pełno było myszy. Koty je łapały co prawda, ale zamiast je zjeść, bawiły się z nimi i myszy zawsze zdołały uciec.
Kiedy jeżyki odkryły, że te myszy nadają się do jedzenia, to zlikwidowały całą plagę w ciągu dwóch tygodni.
Jeże zapadają w sen zimowy, ale nasze nie zapadły. Spały przez całe dnie, ale wieczorem miały jednak codziennie ze dwie, trzy godziny aktywności.
Jeże strasznie hałasują biegając po podłodze, dlatego rodzice zamykali je w dziecięcym pokoiku, bo ani mnie ani mojej siostrze to nie przeszkadzało.
Jeże pobaraszkowały, a gdy im się to znudziło, wybierały najcieplejsze miejsce w pokoju i zasypiały. Były dwa takie miejsca. Tam gdzie dzieci wydychały ciepłe powietrze.
Normalnie jeż ma położone po sobie kolce, ale gdy poczuje się, choćby przez sen zagrożony, to kolce stają na sztorc bezwiednie. Wystarczyło poruszyć się przez sen, a kolce były już w pogotowiu.
W efekcie nasza nauczycielka zawołała kiedyś mamę, by upewnić się, czy u nas w domu nie dochodzi do przemocy rodzinnej.
Zbliżała się wiosna. Ojciec powiedział, że zew natury jest silniejszy i jeże nas w końcu opuszczą. Aby nie myślały, że wszyscy ludzie są super, rzucał w nie rozmaitymi kapciami. Tak aby im nie zrobić krzywdy, ale one o tym nie wiedziały.
Którejś nocy rzeczywiście nie wróciły do domu, ale rano pojawiły się. Strasznie głodne.
A potem znikły i tyko rano widywaliśmy ich ślady, jak podjadały na podwórku karmę dla kur.
Radio w PRL
60 lat temu Polska to była dziura na końcu świata, o której nikt nie słyszał.
W latach 70ych w przeprowadzono wśród mieszkańców Nowego Yorku test z wiedzy ogólnej.
Na pytanie co to jest Warszawa, najwięcej odpowiedzi zdobyła opcja, że to dzielnica Moskwy.
My też niewiele wiedzieliśmy, bo władza ludowa hamowała jak mogła wymianę informacji z Wolnym Światem. A o podróży za granicę, to można było sobie pomarzyć.
Ale połowa Polaków słuchała Radia Wolna Europa. Oczywiście trzeba to było robić po kryjomu przed sąsiadami.
Kara za słuchanie tej rozgłośni była różna w różnych czasach. Bywało, że można było za to trafić do więzienia, albo rekwirowano odbiornik, a w latach 70ych, to była najwyżej umoralniająca rozmowa z jakimś funkcjonariuszem.
Młodzi ludzie słuchali Radia Luksemburg, gdzie nadawano piosenki Elvisa Presleya, Doris Day, Neila Sedaki, a potem zespołów The Doors, The Animals i wreszcie Rollingstonesów i Beatlesów.
Sygnał był słaby. Trzeba było trzymać ucho przy głośniku, a i tak fala uciekała i przez długie sekundy panowała cisza.
Trafiały się też czasopisma przemycane przez granicę, ale by je przeczytać, trzeba było poznać angielski.
A w Świdrze, gdzie mieszkałem nie było takiej możliwości.
Znałem tylko jedno wyrażenie w tym języku. Wiedziałem jak jest po angielsku „już wiem”.
W radio puszczali piosenkę w wykonaniu Ludmiły Jakubczak. Jej fragment brzmiał: „Angielskiego uczę się, I love you co znaczy już wiem.”
Dopiero wiele lat potem dowiedziałem się, że I love you znaczy jednak coś całkiem innego, niż już wiem.
Kiedy miałem 7 lat, w 1960 roku, powstał w Gdańsku pierwszy w Polsce zespół, jak to się wtedy mówiło bigbitowy. Nazywał się Czerwono Czarni i grał w klubach, często po kryjomu przed władzą.
Jednak to, by można było takiej muzyki posłuchać w radio było wręcz niewyobrażalne.
Dopiero w 1968 roku zespół Polanie wydał pierwszą, jak to się wtedy mówiło młodzieżową płytę winylową.
A potem już poszło jak powódź po zerwanej tamie.
Komuniści w tych czasach walczyli z Kościołem, ale w tępieniu nowej muzyki jedni i drudzy byli wyjątkowo zgodni, choć z różnych przyczyn.
Władze nienawidziły wszystkiego co pochodziło ze zgniłego zachodu, a Kościół nienawidził wszystkiego co nowe.
To nowe, to nie była tylko muzyka. Chłopcy zapuszczali długie włosy, chodzili we wzorzystych koszulach. Bogatsi pokazywali się w bitelsówkach. To były buty, podobne do tych w jakich występowali Beatlesi, ale trzeba było je zamawiać u szewca.
Powoli też nowa muzyka przebijała się do radia.
Którejś niedzieli poszedłem na mszę do kościoła. Do kazania wszystko szło jak zwykle.
A potem ksiądz staruszek wszedł na ambonę i zaczął dość nietypowo.
Powiedział: „Nie mogłem wczoraj zasnąć i słuchałem radia. Występował tam jeden z tych krzykliwych piosenkarzy i śpiewał, że
Dziwny
jest ten świat
Gdzie jeszcze wciąż
Mieści się wiele zła
I
że Człowiekiem gardzi człowiek
Nadszedł
już czas
Najwyższy czas
Nienawiść zniszczyć w sobie
Wszyscy doskonale znali tę piosenkę. W kościele zapanowała taka cisza, że gdyby ktoś podrapał się w głowę, to wszyscy uznaliby to za nieznośny hałas.
Wtedy ksiądz powiedział, że skoro ten Niemen śpiewa takie rzeczy, to nie może on być tak całkiem zły.
A mnie się wtedy przypomniał Topik.
Nie pamiętacie?
Kiedy Topik i Topcia stanęli na brzegu doliny, rodzina Muminka przygotowywała właśnie śniadanie. Czuć było zapach kawy. Wtedy Topik powiedział do Topci: „Fotują fawę… Nie mogą być tak całkiem źli,… jeśli fotują fawę.”
Jeśli tego nie znacie, to… macie czego żałować.
Pożyczyłem kiedyś mojemu przyjacielowi Wojtkowi płytę zespołu Breakout.
Jego ojciec był prokuratorem. W czasach komunizmu. Koszmar.
Strasznie tępił nowe trendy w muzyce i w zachowaniu młodzieży.
Muzyki mógł Wojtek słuchać tylko na prawie całkowicie przyciszonym adapterze Bambino.
Kiedy Wojtek wysłuchał tych Berakoutów, otworzyły się drzwi i do jego pokoju wszedł ojciec. To mogło jedynie oznaczać jakąś nową awanturę. Może słuchał zbyt głośno?
Ale ojciec zapytał: „Czy ten ostatni utwór to grał ten sam zespół co poprzednie?”
Wojtek potwierdził, a wtedy ojciec mówi: „Hm. Jeśli oni potrafią zagrać coś takiego, a grają to co grają, to ja chyba czegoś nie rozumiem.”
Ten ostatni utwór śpiewała Mira Kubasińska i nazywał się on „Po ten księżyc złoty” i szło to tak:
„Nooc. Lecz porzucić muszę cię. Po ten księżyc muszę iść. Złoty księżyc który lśni.
Poczekaj miły. Ja do ciebie przecież wrócę i do nóg ci księżyc rzucę. Złoty księżyc, który lśni. Tadadam tadadam. Tam dam.”
Już w 1962 roku ówczesny sekretarz PZPR, Władysław Gomułka zarządził utworzenie programu trzeciego Polskiego Radia. To miał być program dla młodzieży i miał ją odciągać od słuchania radia Luxemburg.
Wtedy większość programów prowadzono na żywo, co wiązało się z niebezpieczeństwem różnych lapsusów językowych.
W radiowej trójce nadawano super program „Mój magnetofon”, prowadzony przez Piotra Kaczkowskiego.
Wtedy wiele osób nagrywało piosenki z radia. A Piotr Kaczkowski dawał czas na włączenie magnetofonu i na dodatek podawał długość trwania poszczególnych utworów.
Kiedyś powiedział: „Utwór ten mać trwa, o przepraszam Państwa, trwa mać, o przepraszam ma trwać.”
Jeszcze w latach pięćdziesiątych radio zatrudniało muzyków, którzy zapychali dziury w prowadzonych na żywo programach. Należał do nich, grający na pianinie Jerzy Lefeld.
Któregoś dnia spiker zapowiedział go tak: „Proszę państwa, przy pianinie leży jefeld.”
W czasie studiów uwielbiałem uczyć się w nocy. Gdzieś w tle grało mi radio. Między północą a czwartą rano nadawano tylko program pierwszy.
Każdego dnia była to rozgłośnia, tak się to nazywało, z innego miasta. Przez godzinę nadawano muzykę, a o równej godzinie łączono się z Warszawą, skąd spiker czytał na żywo krótkie wiadomości.
Pamiętam, że najlepsza muzyka była z Lublina.
Ale tego wieczoru był to Szczecin.
Spikerka relacjonowała występy Chóru Politechniki Szczecińskiej w Skandynawii i puszczała utwory w wykonaniu tego chóru.
Kiedy zostało pół minuty do końca pierwszej godziny programu, spikerka powiedziała, że tamtejsza prasa pisała o chórze w samych superlewatywach…
Chwila straszliwej ciszy i… klik. Oddała głos spikerowi w Warszawie. Ale ten w ogóle nie był w stanie odczytywać wiadomości. Cały czas się krztusił, prychał i tak dalej.
Mieszkaliśmy w 10cio piętrowym bloku. Któregoś dnia rano wybierałem się na uczelnię. Zjadłem śniadanie i zacząłem się ubierać. Dzwonek do drzwi. Otwieram. Jakaś staruszka. Mówi: „Czy mógłby Pan zgasić radio?”
Ja na to, że u mnie nie gra.
A wtedy ona: „Ale u mnie gra.”
To był telewizor i wnuki włączyły go wychodząc do pracy, by przybyła ze wsi babcia się nie nudziła, ale program się skończył i na ekranie pojawiły się jakieś denerwujące pasy.
Na koniec jeszcze jedna, związana z radiem historyjka, choć nie ma w niej żadnej muzyki.
To było w połowie kwietnia 1962 roku. Szykowałem się do szkoły i słuchałem radia. Podali wiadomość, że Jurij Gagarin poleciał w kosmos.
W domu nikogo nie było, ale dziadek w warsztaciku na podwórku coś tam sobie konstruował. Przyleciałem do niego i mówię: „Dziadku, słyszałeś, że Ruscy polecieli w kosmos?”
A dziadek: „Coś ty. Wszyscy?”
A ja. Nie. Tylko jeden.
Ee. To co mi zawracasz tyłek?
Wydział Chemii UW
Miałem kiedyś kolegę, który jak magnes przyciągał zabawne sytuacje. Choć pierwszej z tych, o których opowiem, bliżej było do horroru niż do komedii.
Aby podreperować nasze studenckie budżety pracowaliśmy w spółdzielni Plastuś. Robiliśmy, co nam kazali. Czasem rozładowywaliśmy wypełnioną cegłami ciężarówkę, innym razem wyprowadzaliśmy psy na spacer.
Wtedy akurat wieszaliśmy flagi na latarniach przy nowo wybudowanej Trasie Łazienkowskiej. Miał przyjechać jakiś dygnitarz węgierski, więc flagi były trzy: węgierska, polska i Związku Radzieckiego. Ta ostatnia to dlaczego? Wtedy nikt nie zadawał takich pytań.
Według przepisów trzeba było to robić tak.
Samochód z opuszczonym wysięgnikiem podjeżdża pod latarnię. Kierowca podnosi wysięgnik. Któryś z nas trzech wchodzi na górę, wsadza te flagi w specjalne uchwyty na latarni, schodzi na dół, samochód opuszcza wysięgnik i podjeżdża pod kolejna latarnię.
W ten sposób to w tydzień nie wykonalibyśmy tej roboty, a my mieliśmy tylko jeden dzień i w dodatku zajęcia na uczelni po południu.
Robiliśmy to całkiem inaczej. Jeden z nas siedział cały czas na malutkiej platformie w podniesionym wysięgniku, a kierowca po kolei podjeżdżał pod latarnie.
Zmienialiśmy się co 10 latarni, bo przebywanie na podniesionej platformie w czasie jazdy podobne było do żeglowania malutkim jachcikiem w czasie solidnego sztormu na oceanie. Na dodatek kierowca był solidnie zanietrzeźwiony i ciągle najeżdżał na krawężnik.
W pewnym momencie zdarzyło się, że kierowca podjechał pod latarnię, nasz pechowy kolega wstał, wsadził jedną flagę w uchwyt, a wtedy kierowca ruszył, bo wydawało mu się, że źle podjechał. Wtedy ta wsadzona flaga wyciągnęła kolegę z platformy i on obijając się o wysięgnik wylądował głową na ziemi. Na szczęście to była trawa po deszczu i w dodatku na zboczu, co podobno miało duże znaczenie.
Kolega w szoku po upadku, zerwał się i popędził wzdłuż Trasy w kierunku Placu na Rozdrożu. A my za nim. Dogoniliśmy go w budce telefonicznej. Jeszcze parę lat temu ciągle tam stała.
Pytamy go: „Gdzie ty dzwonisz?”
A on: „No jak to gdzie. Na pogotowie.”
Nie mam pojęcia jakim cudem nic mu się nie stało, jeśli nie liczyć trawy z ziemią we włosach.
Innym razem mieliśmy zajęcia WF na basenie Legii. Dziewczyny pod nadzorem instruktorki, a chłopaki instruktora.
Kiedyś instruktorka zachorowała i wobec tego mieliśmy zajęcia razem.
Instruktor ustawił nas i czytał listy obecności. Najpierw dziewczyny:
Abacka – obecna.
Babacka – obecna. Dlaczego byłaś nieobecna tydzień temu? Z powodu niedyspozycji.
W tamtych czasach niedyspozycja uniemożliwiała obecność na basenie.
Cabacka – obecna. Dlaczego byłaś nieobecna tydzień temu? Z powodu niedyspozycji.
I tak do końca listy. Co któraś dziewczyna tydzień temu była niedysponowana. Co było dobrym usprawiedliwieniem
Instruktor skończył listę dziewcząt i zaczął chłopców.
Nasz kolega otwierał listę.
Kiedy usłyszał swoje nazwisko powiedział – obecny. A instruktor zapytał go o nieobecność w zeszłym tygodniu.
Niedyspozycja. Powiedział kolega.
Wtedy instruktor uchylił okulary, spojrzał na kolegę i powiedział: „Ooo! To jakaś ciekawostka biologiczna.”
Pracownia chemii organicznej to był horror. Ciągle coś wybuchało, albo się zapalało.
Trzeba było rygorystycznie przestrzegać przepisów BHP. Za każde odstępstwo dostawało się karny preparat. W przypadku większej ich liczby można było nie zdążyć z programem pracowni i powtarzać ją w przyszłym roku. Brrr.
Nasz ulubiony kolega niósł kiedyś kilka litrów jakiejś brei w pięciolitrowej, szklanej kolbie. Nadepnął na mokrą szmatę na podłodze, stracił równowagę, przewrócił się, kolba się stłukła i breja zmoczyła buty asystenta L., który właśnie wchodził do pracowni, a był znany z szafowania tymi karnymi preparatami.
Cholera. Pewnie da mi z 10 preparatów. Pomyślał kolega.
A asystent spytał, co to było, a jak się okazało, że nic groźnego, to kazał mu posprzątać i nic nie mówił o karze.
Ostatecznie to nie jego wina, że jakaś fleja zostawiła mokrą szmatę na podłodze, a poza tym i tak będzie musiał produkować breję od nowa.
„Cholera. Nie dał mi żadnego preparatu. Pomyślał kolega, pewnie szykuje jakąś straszną zemstę.” Co tu robić?
Z powodu braku innych pomysłów, postanowił grzecznie kłaniać się asystentowi L., co go wyróżniało na wydziale, bo asystent L. nie był lubiany i wszyscy raczej sprawiali wrażenie, że go nie zauważają.
Ale kolega robił to przesadnie. Czasem 4 „dzień dobry” w ciągu 10 minut.
W końcu asystent to zauważył, pomyślał, że coś z naszym kolegą jest nie tak i zaczął go unikać.
To tylko wzmogło starania kolegi, bo pomyślał sobie: „Cholera, szykuje mi niezłe świństwo, skoro mnie unika i nie chce mi spojrzeć w oczy.”
Nie wiadomo do czego by to doprowadziło, gdyby nie zdarzenie, po którym nawet nasz kolega zrozumiał, że się jednak zagalopował z tym dzień dobry.
A było to tak. Musiał kiedyś iść do ubikacji.
To było 5 metrowej wysokości pomieszczenie, a w nim dwumetrowe, tekturowe boksy z sedesami w środku.
Kolega zrobił, co miał do zrobienia, zapragnął spuścić wodę, ale ktoś urwał łańcuszek od dźwigni rezerwuaru.
Nie chciał zostawiać pełnego sedesu, więc stanął na nim, by ręką nacisnąć na dźwignię.
Ale że był człowiekiem wysokim, to przypadkowo zajrzał do sąsiedniej kabiny.
Nie ma powodu tego gadać, bo i tak się domyślicie, kto tam siedział i co zrobił mój kolega.
Myślę też, że każdy z was może wyobrazić sobie rozpacz asystenta L.: „I tu mnie znalazł.”
Pracownia chemii analitycznej na drugim roku składała się głównie z czekania.
Dostawało się preparat. Trzeba było zbadać co to jest, albo określić jego składniki i ustalić ile czego tam jest.
Potem trzeba było oddać wynik i czekać na rezultat.
A potem czekać na następny preparat.
I tak dwa razy w tygodniu po kilka godzin czekania przed pracownią. Ciągle te same kilkanaście osób.
Pod koniec roku wszyscy już opowiedzieli, co mieli do opowiadania i kiedyś czekaliśmy na wyniki w krępującej ciszy.
Wtedy Ewka powiedziała: „Jarek opowiedz coś. Ty znasz zawsze tyle historyjek.”
Postanowiłem wymyślić coś całkiem nieprawdopodobnego. Ciekawe czy uwierzy.
A oto historyjka:
Czytałem, że jakiś amerykański naukowiec postanowił oduczyć rybę od wody. Wyjmował ją codziennie na kilka minut z akwarium. Codziennie na dłuższy czas. I w końcu całkiem ją oduczył. Wypuścił rybkę do ogródka i tam sobie chlapotała po alejkach.
Coś ty! Powiedziała Ewka. I co dalej? Czyli uwierzyła.
Z powodu braku dalszych pomysłów, postanowiłem jednak skończyć tę historykę. Mówię:
To był bogaty amerykański naukowiec. Miał w ogródku basen. Któregoś dnia rybka wpadła do basenu i się… utopiła.
A Ewka: „Coś Ty?”
Ewka może i bywała naiwna, ale kierowała się ona jakąś, chyba nie dla wszystkich dostępną logiką. Do końca życia nie zapomnę, jak całkiem serio, nie w formie żartu powiedziała: „Jaka szkoda, że jedzenie słodyczy nie jest grzechem. Wtedy smakowałyby mi jeszcze bardziej.”
Kilkanaście lat potem pracowaliśmy z Ewką w Instytucie Chemii Fizycznej. Ona miała ogromny problem z tym, że żaden budzik jej rano nie budził. Wymyśliliśmy, że ma sobie na Stadionie kupić dwa ogromne metalowe budziki. Nastawić jeden dwie minuty po drugim. A potem je umieścić w metalowej miednicy i przykryć metalowymi talerzami.
I… zadziałało. To znaczy, same budziki jej nie budziły, ale sąsiedzi walący do drzwi, owszem.
Innym razem spytała mnie, czy wiem gdzie można kupić skórę kota. Fizjoterapeuta powiedział jej, że to najlepsze lekarstwo na korzonki nerwowe. Powiedziałem, że jeśli gdzieś, to na Bazarze Różyckiego.
Przed laty przyjechał do mnie krewny z Anglii. Dostał tu spadek. W banku wtedy nie dawało się wymienić złotówek na funty. A gdyby to zrobił u cinkciarza, to mógłby sobie za cały spadek kupić kilkumiesięczny bilet na metro.
Najlepiej było coś tu kupić, ale to były czasy, że gdy do kiosku dostarczono papierosy, to ustawiała się 200 metrowa kolejka.
Spodobały mu się buty, w jakich chodzą szeregowcy. U nas jeszcze nie było takiej mody, ale w Anglii już zaczynały być modne glany i martensy.
Tyle, że aby kupić buty dla szeregowca, trzeba było mieć przydział.
Ponieważ go nie mieliśmy, poszliśmy na Bazar Różyckiego.
Mechanizm z nietypowymi zakupami był taki. Trzeba było wejść w bramę od Targowej i rozejrzeć się bezradnie wokół.
Przyskakiwał wtedy, nie wiedzieć skąd, jakiś macher i pytał w czym może nam pomóc.
Kiedy usłyszał o tych butach, zapytał, jaki rozmiar i czy mogą być lekko używane.
Potem powiedział: „Musicie mi dać 2 godziny.”
Myślę, że to czas niezbędny, by rozebrać jakiegoś szeregowca.
Za 2 godziny buty czekały na nas. Wyglądały jak nowe.
Ale kiedy przyszliśmy z Ewką, ta skóra z kota zrobiła jednak duże wrażenie nawet na macherze. Ale nie stracił rezonu. Rozejrzał się wokół. Zobaczył kota, wygrzewającego się w słońcu na dachu budki i spytał, czy może być z tego?
Ale Ewka jednak nie chciała skórki ze znajomego kota.
Wiele lat potem pracowałem jako taksówkarz i kiedyś na lotnisku wsiadł Polak i powiedział, że ma 4 godziny przerwy w podróży i żebym go zawiózł na Bazar Różyckiego. On tam zje pyzy i wrócimy na lotnisko.
Te pyzy sprzedawały w czasach PRLu baby, stojące pod ścianą. Miały je w wiadrach i sprzedawały na sztuki. W dziedzinie pyz, nikt nigdy nie zbliżył się dotąd do takiej doskonałości. Teraz po babach nie ma śladu, ale jest bar, specjalizujący się w pyzach.
Te w barze też były pyszne, jak stwierdził mój pasażer.
Wrócę jeszcze na chwilę do mojego kolegi ze studiów.
Na drugim roku mieliśmy wykłady i egzamin z fizyki u bardzo wiekowego profesora, u którego skleroza ewidentnie uporała się już z rozumem.
To było na piątym roku, a kolega ciągle nie mógł zaliczyć u niego egzaminu z fizyki na drugim roku.
To było już ósme podejście. Przyszedł do sekretariatu profesora na ustaloną godzinę, powiedział sekretarce o co chodzi. Ona otworzyła drzwi do gabinetu profesora. Powiedziała: „Przyszedł pan…”.
Profesor nie dał jej dokończyć. Zaprosił kolegę do gabinetu. Zaproponował koniak i przyjemnie rozmawiali sobie o sprawach niezwiązanych z fizyką. Po jakimś kwadransie otworzyły się drzwi, a w nich sekretarka powiedziała: „Przyszedł pan…”.
Profesor nie dał jej dokończyć i niezbyt uprzejmie dodał: „Musi se poczekać.”
Po jakiejś godzinie, już przy trzecim koniaczku, kolega wyciągnął indeks.
I wtedy okazało się, że tego samego dnia miał przyjść do profesora jakiś facet i mieli ustalić okoliczności uroczystości wręczenia medalu profesorowi. No i facet przyszedł 15 minut po naszym koledze…
Zgadniecie, czy zdał?
Na pierwszym roku fizykę wykładał nam młody profesor. Wykładów słuchało się jak bajki. Był bardzo obrazowy i używał nietypowych określeń, w których występowała często Antonina Kowalska, na przykład jako ciało bezwładne.
Sęk w tym, że u nas na roku była Antonina Kowalska, o czym profesor ewidentnie nie wiedział, aż do egzaminów.
Profesor był znany z tego, że jest niezwykle czuły na wdzięki niewieście.
Nie to, by nadużywał swojej pozycji. Po prostu, dziewczyna powyżej średniego poziomu urody nie mogła u niego nie zdać.
Kiedyś zadawała rasowa blondynka. Powiedzieć, że była ładna, to nic nie powiedzieć. Ona nie była złą studentką, ale ten egzamin z fizyki jej ewidentnie nie szedł. Profesor zadawał jej coraz prostsze pytania, bo nie chciał jej robić krzywdy. A ona to widziała i jej emocje rosły coraz bardziej, wyłączając kolejne obszary mózgu.
W końcu rozmawiali o prędkości światła w próżni, a ona nawet i z tym nie potrafiła sobie poradzić. W końcu z tego co wydukała wyglądało na to, że światło w próżni porusza się powoli.
Wtedy profesor się jednak zdenerwował i powiedział: „Pani wie. Światło w próżni to…, to zapierdala”.
To odblokowało studentkę i dalej egzamin poszedł jej lepiej.
Profesor od chemii analitycznej był niewiarygodnie roztargniony. Któregoś razu miał dostać jakieś odznaczenie. Żona powiedziała mu, że na uroczystości musi mieć krawat. Żeby nie zapomniał go założyć przed wyjściem z domu.
Kiedy ona wychodziła do pracy, on chodził dostojnie po pokoju i rozmyślał o iloczynie jonowym.
Pomyślała: „Nie ma szansy. On na pewno zapomni.”
I wychodząc z domu, zawiązała mu jednak ten krawat.
Potem przyszedł czas na profesora. Przed wyjściem przypomniało mu się o tym krawacie.
Szło trudno, ale jakoś dał radę i na uroczystość poszedł w dwóch krawatach.
Profesor od krystalografii był znany z… nazwijmy to, z nieuprzejmości.
Na ustny egzamin w jego gabinecie wchodziło po 5 osób. Każdy zajmował swoje miejsce, dostawał pytania i miał kilkanaście minut na to, by się przygotować.
Ja wszedłem ostatni, miałem więc przygotowywać się przy stoliku profesora. On zebrał indeksy od wszystkich i sprawdzał zdjęcia, czy nikt nie przyszedł w zastępstwie egzaminowanego.
W jakiejś chwili dość demonstracyjnie zaczął się przyglądać zdjęciu jednej z koleżanek. Powiedzmy to tak: nie najładniejszej.
Robił to bardzo ostentacyjnie.
Aby ostudzić napięcie egzaminacyjne, postanowiłem zagadać i powiedziałem, że my ją znamy i możemy zaświadczyć, że to ona.
Na to on machnął ręką, tak jakby chciał mnie odpędzić i powiedział, zwracając się do niej: „U dobrego fotografa pani była.”
W moich czasach poziom wiedzy maturzystów bardzo zależał od szkoły, w której tę maturę się zdawało.
To między innymi dlatego bracia Kaczyńscy musieli zmienić na rok przed maturą dobre liceum Lelewela na kiepściutkie Kopernika.
Mówiłem o tym w podcaście „Moja chmurna młodość”.
Na wydział chemii UW można było się dostać, zdając egzamin wstępny, albo być laureatem olimpiady. Przyjęto też trzydziestkę tak zwanych liderów, czyli osób które najlepiej zdały maturę w swoim liceum.
Ci liderzy ewidentnie nie dawali rady i odpadali w trakcie nauki, a po pierwszym roku została z nich już tylko Ela.
Ona była w mojej grupie.
Studentów, ze względów organizacyjnych podzielono na grupy. W mojej grupie oprócz mnie było 11 dziewczyn i jeden niepełnosprawny kolega.
Nic dziwnego, że to mnie wybrały na grupowego.
Kiedyś dziekanat polecił mi, bym zbadał sytuację materialną osób w mojej grupie.
Ela pochodziła z jakiejś wioski koło Hajnówki. Miała sześcioro rodzeństwa, a jej ojciec, gajowy zginął kilka lat wcześniej przygnieciony przez pień drzewa.
Miała sierocą rentę w wysokości 163 zł miesięcznie. Ile to było?
Moi rodzice nie byli zamożni, ale miałem w domu wikt i opierunek, a poza tym dostawałem co miesiąc 300 zł na obiady w barze mlecznym i na inne wydatki.
Spytałem jak sobie radzi z tymi 163 zł i czy matka wspomaga ją finansowo?
Ona powiedziała: „Coś ty? To ja jej posyłam co miesiąc, to co mi zostało.”
Spytałem jak to możliwe.
To było 50 lat temu, pamiętam więc tylko początek jej wyliczanki: „Na śniadanie jem kajzerkę za 40 groszy, z dżemem ze słoika za 2,40, który wystarcza na dwa tygodnie.
Nie trzeba być matematykiem by wyliczyć, że na śniadania wydawała ona 17 zł miesięcznie.
Ela skończyła studia w terminie, a od trzeciego roku dostawała dodatki do stypendium za dobre wyniki w nauce.
Potem została dyrektorką szkoły gdzieś w kieleckim.
Ten kolega, który generował śmieszne sytuacje, po studiach założył prywatną szkołę. Była to szkoła rodzenia. Bo kolega nazywał się Rodzeń.
Z mojej grupy jedna z koleżanek została żoną leśniczego w Białowieży i sprowadziła tam Ewę, tę od budzików w miednicy. Pracowały tam w Instytucie badania ssaków z Simoną Kossak, o której ostatnio nakręcono film.
Ewa wytrzymała tam kilka lat, a potem pojechała do jakiegoś guru w Indiach i została tam na stałe.
Ten guru był sławny z tego, że podobno podczas codziennych audiencji sypał mu się piasek z rękawów.
Do dzisiaj nie wiem po co.
Kiedyś jedna z moich pasażerek rozmawiała przez komórkę, a tego co mówiła wyglądało na to, że zna jednego z moich kolegów z roku. Kiedy skończyła, spytałem i okazało się, że owszem i że jest on teraz profesorem na Uniwersytecie w Uppsali, koło Sztokholmu.
Spośród wszystkich moich kolegów i koleżanek z roku wiem jeszcze, że jeden ze zdolniejszych studentów został skazany za dowodzenie laboratorium produkującym narkotyki, a ta koleżanka, co była u dobrego fotografa, została po studiach… zakonnicą.
Podróże na Zachód
Pierwszy raz w życiu za zachodnią granicą byłem w wieku 25 lat. Była to podróż służbowa do Lozanny w Szwajcarii. Dwa miesiące naukowego stażu na Ecole Polytechique.
I choć to wydaje się nieprawdopodobne… nie podobało mi się.
Mieszkałem w opustoszałym akademiku, bo to były wakacje i co rano chodziłem na politechnikę, mijając po drodze zaczynającą się budowę czegoś tam.
Najpierw wybetonowali placyk, przez który wjeżdżały i wyjeżdżały ciężarówki z różnymi materiałami budowlanymi. Przed wyjazdem samochód zatrzymywał się na placyku i specjalnie zatrudniony cieć mył mu szlauchem ubłocone opony, a potem je suszył szmatą, by przypadkiem nie zabrudzić jezdni.
To akurat mi się podobało, bo w Polsce nic takiego nie przyszłoby nikomu do głowy.
Podobało mi się też, że w sklepie człowiek kupował co chce, a nie to co jest.
Pracowało się od ósmej do osiemnastej. Za minutę ósma nikogo jeszcze nie było, a minutę po ósmej byli już wszyscy na swoich miejscach.
Jak człowiek został kilka minut dłużej, to musiał się tłumaczyć oburzonej ekipie sprzątającej.
W ciągu dnia była przerwa obiadowa. Można było sobie wybrać jej czas, byle nie trwała dłużej niż godzinę i trzynaście minut. Dlaczego 13? Bo tak to zostało wynegocjowane ze związkami zawodowymi.
Wszyscy kończyli pracę o szóstej, więc do siódmej był w mieście ruch. Ale o siódmej wszyscy zatrzaskiwali okiennice, nawet w blokach i ulice pustoszały.
Wieczorami można było wyć z nudów.
Tak było przez pięć dni w tygodniu, a w piątek wieczorem zaludniały się bulwary nad jeziorem Leman. I wszyscy chlali na umór do rana. W sobotę podobnie.
Na bulwarach był pomnik Adama Mickiewicza. Żaden Szwajcar nie wiedział kto to.
Kiedy 39 lat potem odwiedziłem turystycznie Lozannę, to pomnika już nie było. Widocznie komuś przeszkadzał.
Ta politechnika na której pracowałem, to było kilka blaszanych pawilonów, a 39 lat potem to było spore miasto z akademikami na 10 000 osób.
Nudziłem się dopóki nie przyjechał Joao Brandao. Po drodze między Joao a Brandao było jeszcze 16 innych imion, ale ich nie pamiętam.
Joao był bardzo akuratny i zaraz po przyjeździe zameldował się na policji, bo tak było napisane w instrukcji, którą każdy dostawał na granicy.
Ja czujnie nie zameldowałem się i dobrze, bo oni tam pobierali po 15 franków od każdej wizyty.
Tydzień potem Joao dostał od nich pismo, by się stawić powtórnie. Wzięli następne 15 franków i spytali go dlaczego w tym formularzu podał 17 imion, a w innym 16. Odpowiedział, że bo się nie zmieściło, ale 15 franków szlag trafił.
Potem, tuż przed powrotem, spytałem pracujących tam Polaków, czy nie będę miał przykrości na granicy z powodu tego niezameldowania. A oni: „Coś ty. Jak oni zobaczą, że jesteś Polak i że chcesz wyjechać, to no more question.” I tak było.
Joao przyjechał z żoną. Mieli samochodzik. Peugeot 4. A potem dołączył do nas jeszcze jeden Portugalczyk, pracujący na innym wydziale politechniki.
Dość szybko okazało się, że Polacy i Portugalczycy mają wiele wspólnego. Nie mogli się tylko nadziwić, że ja człowiek wykształcony jestem katolikiem. U nich wtedy katolikami byli już tylko niewykształceni ludzie z jakichś zapadłych wiosek. U nas niedługo też tak będzie.
Od tej pory wieczory spędzaliśmy razem, a w weekendy zwiedzaliśmy Szwajcarię tym ich samochodzikiem.
Widzieliśmy kwiatowy most w Lucernie. On potem się spalił, a jak 39 lat potem zwiedzałem Szwajcarię jako turysta, to nie był już taki uroczy.
Byliśmy w Polskim muzeum w Rapperswille.
Pojechaliśmy też kiedyś do Interlaken. To takie szwajcarskie Zakopane.
Chodziła stamtąd kolejka na Jungfraujoch. Ponad 4200 m.n.p.m.
Ale kosztowała więcej niż moja polska pensja, więc nie pojechaliśmy, ale w zamian postanowiliśmy pójść w górę tak daleko jak się da, do wiecznych lodów.
Po lewej stronie mieliśmy północną ścianę Eigeru, największą przepaść w Europie. Ponad kilometr wysokości. Była młoda godzina, a tam w połowie ściany byli już jacyś wspinacze. Podobno oni tam śpią w połowie trasy.
Zachciało nam się pić. Po prawej stronie był strumyk, ale płynął w głębokim jarze porośniętym jakimiś cierniami.
W końcu dotarliśmy do źródełka. Nawet była strzałka. Ale na miejscu okazało się, że źródełko jest za plastikowa szybą, którą można otworzyć wrzucając pół franka. Napiliśmy się wszyscy za tę kwotę, choć kilka razy musieliśmy się siłować z okienkiem, które uznawało, że już dosyć.
Pojechaliśmy też kiedyś na przełęcz Świętego Bernarda, gdzie pomimo lipca padał gęsty śnieg. Marija, żona Joao pierwszy raz w życiu widziała padający śnieg. Podobało jej się. Tym bardziej, że wszędzie wokół wałęsały się wielkie bernardyny.
Na tę przełęcz nie pojechaliśmy Peugeocikiem, ale dwoma wielkimi autokarami w ramach wycieczki krajoznawczej organizowanej przez firmę, która sponsorowała nasze stypendia.
Oprócz przełęczy, zwiedzaliśmy też fabrykę, w której hodowano diamenty, rubiny, szafiry, szmaragdy i bóg wie co jeszcze.
Na odchodnym dostaliśmy w prezencie jakiś kamień. Mnie przypadł duży rubin.
Na koniec wycieczki zwiedzaliśmy fabrykę szlachetnych alkoholi o nazwie Martini. Finałem był poczęstunek. Taki raczej niezbyt elegancki.
Kazali nam się ustawić w kolejce, a na jej końcu trzeba było wziąć kieliszek w rękę i tam stał facet, co te kieliszki napełniał.
Organizatorzy nie wzięli jednak pod uwagę tego, że wśród wycieczkowiczów było siedmioro Polaków.
Ci… pierwsi zorientowali się, o co chodzi i zajęli pierwsze siedem miejsc w kolejce. A potem siedem ostatnich.
Przedstawiciele innych narodowości może nie byli tak sprytni, ale umieli obserwować. Wszak to przyszli naukowcy.
Kiedy kończyła się beczka, a kolejka nadal była taka, jak na początku, facet oznajmił, że to już koniec.
W Lozannie wysiadło sześć osób. Joao z żoną, ja, jeszcze jeden Polak i dwoje Belgów.
Rozochocony winem Polak powiedział, że on mieszka sto metrów stąd i że zaprasza nas na kieliszek wódki, którą przywiózł z domu. Miał ją niby sprzedać. Ale co miał stać na ulicy i ją zachwalać?
Marija, żona Joao wtedy pierwszy raz w życiu piła wódkę. Smakowało jej. To była druga rzecz tego dnia, której nigdy dotąd nie robiła w swoim 25-letnim życiu.
Latem 1980 roku pojechaliśmy małym fiatem w 4 osoby na Zachód Europy.
Dziewczyny uszyły ze skaju bagażnik o wymiarach metr na metr i wysokości 40 cm. Tam dało się wsadzić wszystko.
Plan był taki: jedne Niemcy, drugie Niemcy, Holandia, Belgia, Francja, Anglia i z powrotem Francja, Luksemburg i przez Niemcy do domu.
Byliśmy 33 dni. Wydaliśmy po 142 dolary na osobę, w tym po 50 na prom do Anglii. Po powrocie zostały nam jeszcze 33 puszki z jedzeniem.
Pierwszy nocleg na campingu w NRD. To była nieostrożność, bo NRD-owcy nas, Polaków nienawidzili. Przebili nam oponę w fiaciku i całą resztę podróży jechaliśmy bez zapasu.
W RFN za to pełna przyjaźń. Na campingu tuż przed granicą z Holandią, właścicielka spytała nas, czy jesteśmy studentami, bo dla studentów ma 50% zniżki.
My powiedzieliśmy, że nie jesteśmy.
A ona na to: „Ale wyglądacie, jak studenci więc 50% zniżki. A poza tym za taki malutki samochodzik, to nic wam nie policzę.”
W Holandii zatrzymaliśmy się w Arheim i poszliśmy do hipermarketu. Ja byłem wcześniej w Szwajcarii i mogłem się domyślać jak to wygląda. Ale cała pozostała trójka pierwszy raz w życiu była na Zachodzie. Myślałem, że zrobi to na nich ogromne wrażenie, a tymczasem oni przeszli przez cały hipermarket jak w malignie, nigdzie się nie zatrzymując, tak jakby to ich nie dotyczyło.
No i fakt. Nas to wszystko nie dotyczyło, z przyczyn finansowych.
W Amsterdamie poszukiwaliśmy muzeum van Gogha. Wtedy nie było GPS-ów, więc musieliśmy szukać z mapą.
Każdy Holender mówi co najmniej trzema językami, ale nikt z nich nie rozumiał słowa van Gogh.
Po prostu po holendersku to nie żaden van Gogh, tylko fan hoh.
Muzeum było rozczarowujące. Wżyciu nie przypuszczałem, że te jego obrazy są takie malutkie.
W Holandii na ścianach różnych budynków, wśród prymitywnych podówczas graffiti, pojawiały się groźnie brzmiące napisy Vrij Polen. One nas niepokoiły do chwili, gdy się dowiedzieliśmy, że to znaczy niech żyje Polska, bo to był czas tworzenia Solidarności.
Z Holandii jechaliśmy do Belgii, gdzie mieliśmy lokum u znajomych Belgów, którym załatwiliśmy przed laty bezpłatne mieszkanie w Białowieży. Oni tam przyjechali i byli bardzo zdziwieni, że nie ma campingu.
To miała być czwarta granica w naszej podróży.
Na granicy z Niemcami NRD staliśmy 5 godzin, ale na samej granicy bez problemów.
Natomiast granica między państwami niemieckimi to jak horror science fiction. Najpierw zabrali nam paszporty i kazali jechać. Droga była absolutnie pusta, po obu stronach zasieki z drutu kolczastego i od czasu do czasu wieżyczki z których niemieccy żołnierze celowali do nas z kałasznikowów. I tak przez 15 km.
Potem kazali zjechać na jakiś parking i czekać. Prawie godzinę, po której przynieśli nam paszporty i pozwolili jechać dalej. To wszystko po stronie NRD.
Po stronie RFN poszło w miarę gładko.
Na granicy Niemcy – Holandia wszystkich przepuszczali bez zatrzymywania, ale nam kazali zjechać na pobocze i zabrali paszporty. Po 20 minutach oddali dokumenty i pozwolili jechać.
Granicę między Holandia a Belgią przekraczaliśmy o drugiej w nocy. Cztery pasy w każdą stronę. Pełne oświetlenie i ani żywego ducha.
Według mapy to już powinna być granica, a tu żadnych zabudowań. Pola po obu stronach.
Nagle znak drogowy: ograniczenie prędkości do 120 km/godz i napis granica państwa za 100 m. Potem ograniczenie do 80 km/godz., biała linia w poprzek szosy i już można jechać ile się chce.
Teraz to wydaje się normalne, ale wtedy ja po prostu nie uwierzyłem. Myślałem, że będą nas ścigać za nielegalne przekroczenie granicy. Zwolniłem do 20 km/godz., ale nikt nas nie ścigał.
Do Gandawy dotarliśmy za wcześnie. Nasi znajomi spali kamiennym snem. Za to ich sąsiedzi zwrócili uwagę, na dziwaczny, malutki samochodzik z ogromnym bagażem.
Nikt nie mówili w innym języku niż flamandzki. Ale na migi pokazali nam, że oni nie wstaną przed południem, bo nigdy nie wstają wcześniej a wczoraj były dni Gandawy i oni bawili się do rana.
To była niedziela, więc by zabić czas poszliśmy do kościoła na mszę. Oprócz nas były jeszcze 4 staruszki. Ksiądz był tak zafascynowany nami, ze po skończonej mszy stał u wyjścia z kościoła, by zapytać kim jesteśmy.
Korzystając z tego, że mamy metę, zwiedzaliśmy sobie Belgię i Holandię, a potem pojechaliśmy do Anglii. Promem.
Do portu przyjechaliśmy poprzedniego dnia wieczorem, żeby zobaczyć jak to się robi.
Tam zamiast portu była szosa niknąca w morzu, a obok niej wybetonowany placyk. Siedzieliśmy na wydmach w grupie około 100 osób i czekaliśmy.
W końcu pojawił się prom. Zajechał do portu i sprawiał wrażenie, że nie zauważył, że skończyła się woda.
Zatrzymał się. Przysiadł na jeden bok. Potem na drugi. Otworzyły się drzwi. Wyjechały samochody, potem inne wjechały. Prom uniósł się na jeden bok, potem na drugi i ruszył w morze. Do Anglii.
W Anglii musiałem przestawić się na ruch lewostronny. Wyobrażacie sobie moje emocje?
Ruszyłem. Pierwszy zakręt był w lewo. Na światłach. Ale nie dało się skręcić, bo tam gdzie miałem jechać, samochody stały przodem do mnie. Pojechałem więc prosto i dopiero po stu metrach doszło do mnie, że przy ruchu lewostronnym skręt w lewo, to ten łatwiejszy. Trzeba się tylko cały czas trzymać krawężnika. Dobrze, że były światła, bo bym pewnie pojechał pod prąd.
Potem już poszło łatwiej. Tym bardziej, że angielscy kierowcy są niewiarygodnie ostrożni i uprzejmi.
Co ciekawe, to można tam jeździć na rauszu. Dopuszczalny poziom alkoholu we krwi to pół promila. Dwa i pół razy więcej niż w Polsce.
Kiedy siedem lat potem pracowałem w Anglii ktoś powiedział: „Jeżeli przyjechałeś samochodem, to musisz pić z umiarem, tak abyś potem mógł o własnych siłach dojść do samochodu.
U cioci w Londynie mieszkaliśmy w namiocie w ogródku. Oni z wujkiem spali z zamkniętymi oknami, bo bali się włamywaczy. 30 stopni i zaduch. Woleliśmy namiot.
Codziennie o siódmej rano ciocia pukała do namiotu i oznajmiała: „Tea!”, bo nie wyobrażała sobie, że można zacząć dzień bez tea, a ona szła do pracy na ósmą. Piliśmy tą tea w pośpiechu i spaliśmy dalej.
Z całego zwiedzania Londynu najbardziej zapamiętałem, jak w gabinecie figur woskowych Madamme Tussaud, jedna staruszka przysnęła na ławeczce, zmęczona zwiedzaniem. Miała torbę i z niej wysypało się trochę zakupów, a jedno jabłko spadło na podłogę. Chciałem je podnieść, ale ono było przytwierdzone do podłogi, bo było z wosku, tak samo zresztą jak staruszka.
Na powrotny prom przyjechaliśmy 4 godziny przed czasem. Okazało się, że na odjazdach parking jest płatny. A na przyjazdach nie był. To zostawiliśmy samochód na przyjazdach.
Poszliśmy zwiedzać sławne białe skały Dover. Było super, tyle, że wiatr mało co nie pourywał nam głów.
Kiedy przyszedł czas odjazdu, przejechaliśmy z przyjazdów na odjazdy, a tam urzędnik sprawdzający paszporty spytał: „To ile czasu wy byliście w Anglii?”
My na to, że tydzień.
A on. Naprawdę? Przed chwilą przyjechał do Anglii samochód taki sam jak wasz i z identycznym bagażnikiem.
Do głowy mu nie przyszło, że można w ten sposób oszczędzać na parkingu.
To był ostatni prom, który odjechał tego dnia ze względu na sztorm. Huśtało nami strasznie, ale nie na boki, tylko w górę i w dół.
Pasażerów było niewielu. Oprócz nas jakaś liczna cygańska rodzina. Mieli malutkie dziecko i bali się jak ono zniesie podróż. Ojciec je zabawiał, ale w jakimś momencie podrzucił je lekko do góry, a wtedy prom spadł w dziurę między falami tak ze trzy piętra w dół. I ten dzidziuś szybował i szybował zanim z wielką prędkością trafił powtórne w ręce ojca.
W małym fiacie nie ma radia, więc nie wiedzieliśmy, co się dzieje w świecie, a to był sierpień 1980 roku.
W Paryżu jakiś przygodnie poznany facet powiedział: „Noo. Wy to nie poznacie Polski po powrocie, bo tam u was rewolucję zrobił niejaki Lesz Walez. Pomyślałem sobie: „Jakiś potomek Walezego czy co?”
Pojechaliśmy kiedyś na Montmartre. Zaparkowaliśmy samochodzik, a kiedy wróciliśmy, okazało się, że 20 cm przed nami parkuje jakaś cortina szersza o pół metra od fiacika, a z tyłu odstęp od jakiegoś wielkiego mercedesa też wynosi 20 cm.
Dziewczyny stały obok, a my z kolegą rozhuśtaliśmy przód fiata i gdy był w maksimum w górze, przesunęliśmy go o 20 cm w bok. Potem to samo z tyłem. Przez ten czas obok dziewczyn zbierał się tłumek zainteresowanych akcją.
Kilka takich cykli z rozhuśtywaniem i przesuwaniem wystarczyło by samochodzik stał na środku jezdni.
Zgromadzony tłumek zgotował nam owację.
Po Paryżu zaczęliśmy powoli wracać do Polski. We Francji można rozbijać namioty gdzie się chce, więc kiedyś zjechaliśmy z szosy i postanowiliśmy przenocować na pobliskiej łące. Rano obudził nas ryk czołgów przejeżdżających trzy metry od nas.
Potem nie chcieli nas wpuścić do Luksemburga. Granica była śmieszna.
Linia na szosie, a obok budka metr na metr i wysoka na 3 metry. W niej siedział pogranicznik, który stwierdził, że nasza wiza do krajów Beneluksu jest jednorazowa, a my już byliśmy w Belgii i Holandii.
Ja mu na to, że jak wyrabialiśmy te wizy, to ja w ambasadzie Belgii powiedziałem dokładnie jaki jest nasz plan podróży.
Facet poszedł do tej budki w polu. I… Zadzwonił. Jak się okazało do ambasady Belgii w Warszawie.
Po powrocie bardzo, bardzo nas przepraszał, bo rzeczywiście na naszych wizach był jakiś skrót, którego on nie znał.
Dziś nikt tego nie zrozumie. Bo było to w czasach, kiedy moi rodzice czekali 17 lat na założenie telefonu. Kiedy nam go założyli, od razu pierwszego dnia ktoś zadzwonił. Odebrała mama i mówi: „Oh cześć Boguśka. I tak rozmawiały 20 minut, po których okazało się, że to pomyłka.
I w takim świecie facet z budki na polu we Francji zadzwonił do ambasady Belgii w Warszawie. My wyglądaliśmy jak cztery znaki zapytania.
Potem w nocy na bocznej drodze, 40 km od granicy międzyniemieckiej nasz fiacik odmówił posłuszeństwa. Była to sobota i wszyscy wracali z jakichś imprez i wszyscy chcieli nam pomóc.
Ale pierwszy był starszy gość. Przedstawił się, że jest merem pobliskiego miasteczka. Zadzwonił o 2-ej w nocy po mechanika. Zadzwonił oczywiście z budki telefonicznej znajdującej się na pobliskim polu.
Powiedział, żebyśmy się nie martwili, bo jak się nie uda go naprawić, to prześpimy się u niego w domu, a w poniedziałek zadzwonimy do warsztatu i oni na pewno go naprawią.
Przyjechał mechanik i okazało się, że to drobiazg. Ale z pół godziny jednak majstrował, bo jak powiedział, nie zna się na takich małych samochodach.
Kiedy spytaliśmy go, ile się należy, wtedy wtrącił się mer, mówiąc: „Oh. Nic. To są rozliczenia między mną a mechanikiem.” Daliśmy mu pół litra polskiej wódki. Wyglądał na bardzo zadowolonego.
Podczas pracy mechanika staliśmy na poboczu i rozmawialiśmy z merem. Opowiadaliśmy mu o naszej podróży. On też mówił, że lubi zwiedzanie innych krajów.
Wtedy moja siostra spytała go, czy był w Polsce.
On się zawahał chwilę i odpowiedział: „No. Byłem. Ale nie jako turysta.”
Potem, na granicy między Niemcami NRD-owscy celnicy kazali na wysiąść i zrobili rewizję samochodu. Zainteresowało ich drewniane pudełeczko na karty do gry. My go nie otwieraliśmy w czasie całej podróży, bo cały czas mieliśmy co innego do roboty. Celnik otworzył to pudełeczko i ukazał się nam duży rubin, lśniący w promieniach wschodzącego słońca. Celnikowi tez zaiskrzyło w oczach i mówi: „rubinstein.” Ja na to tak rubinstein, ale sztuczny.
Po przyjeździe ze Szwajcarii nie wiedziałem co z nim zrobić, schowałem w pudełeczku i kompletnie o tym zapomniałem.
Celnik uwierzył.
W 1989 roku otwarto wszystkie granice. Dostaliśmy paszporty i zaczęła się masowa turystyka do miejsc dotychczas trudno osiągalnych.
Moi znajomi namawiali mnie kiedyś żebym pojechał z nimi do Francji. I szkoda, że nie pojechałem, bo byłbym jedyną osobą w grupie, znającą język francuski.
Rozbili namioty na dziko, nad jeziorem. Wszystko było super poza komarami.
Pojechali więc do miasteczka i w sklepie kupili jakiś aerozol z przekreśloną sylwetką komara. Wypsikali się tym wieczorem i efekt był taki, że rano jedną dziewczynę trzeba było odwieźć do lekarza. Taka była pokąsana.
To dlatego, że nikt nie umiał przeczytać sposobu użycia tego aerozolu.
Instrukcja była taka: „Spryskać aerozolem szmatkę i powiesić ją 50 m od obozowiska. Wszystkie komary polecą do niej.”
Dwie pary znajomych mojego ojca. Świeżo upieczeni emeryci postanowili odbyć podróż życia i pojechać na zachód aż do Hiszpanii. Dwie pary, dwa duże fiaty z kempingowymi przyczepami.
Gdzieś we Francji postanowili się ochłodzić w rzeczce. Przejechali przez mostek, a za nim był zjazd na malutki parking nad wodą.
Panie poszły się wysikać, a panowie weszli do rzeczki. Ten co stał wyżej postanowił umyć swoją sztuczną szczękę, ale bystry nurt wyrwał mu ją z ręki. Krzyczy do tego drugiego: „Łap moją szczękę!” Ale nie było szans.
Ten postanowił mu zrobić dowcip, wyjął swoją protezę i mówi: „Masz.”
A tamten zerknął na nią i wyrzucił do wody mówiąc: „To nie moja.”
W ten sposób panowie zostali bez zębów na samym początku podróży.
Potem już w Hiszpanii poróżnili się nieco i postanowili dalej podróżować osobno.
Któregoś dnia jeden z facetów poczuł się kiepsko. Zaproponował żonie, by ta jechała, a on się zdrzemnie w przyczepie. Co jednak nie jest zgodne z prawem.
Ona jechała i czuła się wspaniale, do chwili gdy wyprzedził ją policjant na motorze i kazał jej się zatrzymać.
„Pani tak sama, z przyczepą”. Zapytał.
A ona, co miała robić? Potwierdziła.
Wtedy on poprosił, by otworzyła przyczepę.
Nie było wyjścia. Otworzyła… i okazało się, że przyczepa jest rzeczywiście pusta.
Co się stało?
W którymś momencie jazdy zachciało jej się siku. Zatrzymała się na poboczu. A potem wróciła i nie zauważając tego, że jej mąż też wyszedł w krzaczki, pojechała dalej.
On potem stał w piżamie na poboczu szosy i machał, ale nikt nie chciał się zatrzymać. Ktoś jednak zawiadomił policję, że jakiś chory uciekł ze szpitala dla wariatów i stoi przy szosie.
Policja hiszpańska ma poczucie humoru i nie dali im nawet mandatu za ten wyczyn.
Praca w Londynie
Do pracy w londyńskim The Royal Institution of Great Britain pojechałem mając w kieszeni 4 funty 92 pensy. Pierwszego dnia wydałem na metro 4 funty i dowiedziałem się też, że pierwszą wypłatę dostanę w 42 dniu pobytu w Anglii.
W Polskiej Akademii Nauk był zwyczaj, że po zrobieniu doktoratu wyjeżdżało się na roczny staż za granicę, w ramach rekompensaty za kilkuletnią ciężką pracę za psie pieniądze ze stypendium doktoranckiego.
Ja zrobiłem doktorat w stanie wojennym. Powiedziano mi, że pojadę, jak se sam to załatwię.
Kiedyś na kongresie katalizy w Berlinie, na który pojechałem za własne pieniądze, bo firmy nie było stać na ten mój wyjazd służbowy, poznałem profesora Thomasa i on zgodził się na to, bym popracował rok u niego w The Royal Institution.
Trzeba przyznać, że w Polskiej Akademii Nauk dali mi służbowy paszport i kupili bilet na samolot w obie strony.
W tamtych czasach nie wolno było jednak wywozić dewiz za granicę. Powinienem dostać 10 dolarów na drogę, ale w PAN powiedzieli mi, że ja i tak nie wrócę, więc oni nie będą więcej we mnie inwestować.
Kilka dni przed wyjazdem profesor Thomas wysłał mi depeszę, że nikt po mnie nie wyjdzie na lotnisko, ale droga jest bardzo prosta. Trzeba wsiąść do niebieskiej linii metra, przejechać 27 przystanków i jak się wysiądzie to do Instytutu będzie 100 yardów. To co, miałem mu napisać, że nie mam pieniędzy na metro?
Pojechałem za Bazar Różyckiego, gdzie zdołałem kupić 4 funty 92 pensy w bilonie. Podzieliłem to na 3 części i schowałem w różnych miejscach w bagażu. Jak znajdą jedno, to może dwóch pozostałych nie znajdą. Ale jakoś nikt mnie nie kontrolował.
Anglicy wynajęli mi hotel ze śniadaniami na pierwszy tydzień. Ale dalej miałem radzić sobie sam. Wychodziło mi po 2 pensy dziennie na mieszkanie, jedzenie i dojazdy do pracy.
W Instytucie nikt nie palił się do tego, by jakiemuś nieznanemu Polaczkowi pożyczać pieniądze. Jedynie Cejlończyk Tilac zlitował się nade mna i pożyczył mi 20 funtów.
Jakieś 10 lat potem, już w Polsce przeczytałem w gazecie, że w Cejlonie sformułowano nowy rząd i ministrem przemysłu został Tilac. Było zdjęcie, więc wiem, że to był ten Tilac.
Ja przywiozłem dla siedmiorga Polaków w Londynie podarunki od ich krewnych w Polsce. Miałem 7 adresów i byłem pewien, że mi pomogą znaleźć tanie mieszkanie.
Odwiedzałem ich po kolei, najczęściej piechotą, by zaoszczędzić na metrze, ale za każdym razem, gdy ich prosiłem o pomoc, to okazywało się, że oni są właśnie strasznie zajęci.
Dopiero ostatni, brat mojego znajomego, dla którego nie miałem prezentu, ulitował się nade mną i zawiózł do Polskiego Ośrodka Kultury w Hammersmith, gdzie była tablica z ogłoszeniami typu: „Wynajmę pokój.”
Dwa pierwsze telefony to porażki, bo chcieli na dzień dobry depozyt.
Trzeci, odebrał jakiś solidnie zanietrzeźwiony facet i było mu wszystko jedno, nawet to, że zapłacę mu dopiero za 36 dni.
Pojechałem do niego od razu, by nie przegapić okazji. Przyjął mnie w kalesonach i trzymał się ręką za siusiaka. Na imię miał Lutek.
Przeniosłem się do niego tego samego dnia wieczorem, choć klucze do hotelu oddałem dopiero następnego dnia, ze względu na to przysługujące mi śniadanie.
U Lutka mieszkał student medycyny z Warszawy, aktualnie na urlopie dziekańskim. Spotykaliśmy się codziennie przy kolacji, podczas której zdradzał mi mnóstwo bardzo użytecznych tajemnic Londynu.
Oprócz niego była też dziewczyna. Zapamiętałem, że uwielbiała kiwi, owoc, o którym słyszałem pierwszy raz w życiu. Ona przyjechała z Polski 10 lat wcześniej. Bardzo szybko wyszła za mąż za Irlandczyka. Ale jakieś pół roku później, on wrócił wcześniej z podróży służbowej i zastał ją w łóżku z innym Irlandczykiem.
Nawet nie zrobił jej awantury, tylko spakował ją i wystawił z walizką za drzwi.
Kiedy pierwszego dnia wieczorem siedziałem u Lutka, on zainteresował się skąd te 36 dni.
Po wysłuchaniu całej historii, spytał, czy nie chciałbym popracować fizycznie w weekendy i pozarabiać sobie na bieżące potrzeby.
Chwilę potem zadzwonił gdzieś i jak wrócił, oznajmił mi, że w najbliższą sobotę mam się stawić na bazarze przy Liverpool street, budka nr 147. Będę ją malował.
Właścicielem tej budki był Żyd o imieniu Sajmon. Wszystko było przygotowane. Farba, pędzle, drabina. Zabrałem się więc do roboty.
Sajmon gdzieś poszedł i wrócił za dwie godziny. Jak zobaczył postępy prac, to pokiwał tylko głową i za chwilę przyniósł mi dwie drożdżówki z wielkim kubkiem białej kawy.
W niedzielę była druga budka. A potem Sajmon wypłacił mi 40 funtów i spytał, czy mam ochotę popracować w następny weekend.
I tak było we wszystkie weekendy, aż do mojej pierwszej wypłaty w Instytucie.
Prace były różne. Zawsze u Żydów. Czasem było ciężko, jak przy kopaniu łopatą rowu o długości 100 metrów. Innym razem lekko jak u pani Rozenzweig. Staruszka miała z 90 lat i mogę się założyć, że mówiła po polsku, ale się do tego nie przyznawała.
Miałem posprzątać jej ogródek. Ale on był malutki. Bardzo się starałem robić wszystko powolutku. Nawet umyłem detergentem płyty chodnikowe, tak, że błyszczały w słońcu, ale mimo najszczerszych chęci, całą pracę skończyłem w jeden dzień.
Pani Rozenzweig powiedziała, że ustalili z Sajmonem, że dostanę za pracę 40 funtów i dwa obiady. Zapłaciła mi i powiedziała, że skoro pracę skończyłem w jeden dzień, to może niech przyjdę następnego dnia na obiad.
Ten Sajmon był litewskich Żydem. Mówił po polsku, litewsku, rosyjsku, w jidysz oraz po angielsku.
Na Litwie starał się o wyjazd z rodziną do Izraela, ale to trwało latami w czasie których dorobił się siódemki dzieci.
Kiedy wyjechali do Izraela, okazało się, że o ile na Litwie klepali biedę, to w Izraelu wręcz głodowali. Szybko wyemigrowali więc do Anglii, a tam w siódmym roku pobytu na koncie bankowym Sajmona pojawiła się jedynka a za nią sześć cyferek przed przecinkiem.
Ja utrzymywałem kontakt z Sajmonem przez cały czas mojego pobytu w Anglii i wiem co nieco o tym, w jaki sposób prowadził on swój biznes. Handlował tkaninami i miał kilkanaście budek z tym towarem na różnych londyńskich bazarach. A okazjonalnie robił też inne biznesy.
Kiedyś podesłałem mu do pracy w magazynie jednego ze współmieszkańców. On dobrze mówił po angielsku i opowiedział mi, że kiedyś przyjechał do magazynu samochód z jakimiś tkaninami. Najprawdopodobniej kradzionymi. Kierowca chciał je koniecznie sprzedać, co wpływało negatywnie na negocjacje w sprawie ceny. Uzgodnili jednak jakąś kwotę, ale po gotówkę kierowca miał się zgłosić dopiero następnego dnia rano.
Przez noc Sajmon moczył próbkę jednej z tkanin w occie, w sodzie i bóg wie w czym jeszcze. Potem to wysuszył i gdy kierowca zgłosił się rano po forsę, Sajmon powiedział: „Co mi Pan tu przywiózł. Przecież to rozłazi się w palcach.” I na dowód potarł w dłoniach próbkę tkaniny, a ta rzeczywiście rozlazła się w palcach.
Ostatecznie Sajmon kupił ten towar za jedną dziesiątą tej niskiej ceny wynegocjowanej poprzedniego dnia.
Nie wszyscy lokatorzy Lutka mówili po angielsku. Na przykład chłopak o nazwisku Wasilewski. Pracował na budowie u Irlandczyka. W dniu wypłaty robili coś na dachu i szef, aby nie zakłócać pracy wjechał na dach i wyczytywał po kolei nazwiska:
Brown. A wtedy Brown podchodził do niego i brał kopertę z wypłatą.
Potem Jones, White… ale gdy wyczytał nazwisko mojego kolegi, nikt się nie zgłosił, bo brzmiało to Łozajliuski.
O tej nieznajomości angielskiego wśród pracujących tam Polaków krążyły legendy. To chyba jednak kawał.
Mieszkali razem, jeden znał angielski a drugi nie. Tego co nie znał zabolał kiedyś ząb. Wybrał się do dentysty, ale wrócił bardzo niezadowolony. Kolega pyta go, dlaczego jesteś taki niezadowolony, a ten: „A bo mi wyrwał dwa zęby, a mnie bolał jeden.”
No to opowiedz jak to było.
Usiadłem, pokazałem bolący ząb i powiedziałem tu.
No to w przyszłości nie mów tu, bo tu po angielsku znaczy dwa.
Nauczony tym doświadczeniem, kiedy następny raz bolał go ząb, poszedł do dentysty, pokazał, który to ząb i powiedział ten…
Kiedyś Sajmon poprosił mnie bym odwiózł stolarza na lotnisko. Ten stolarz przyjechał z Polski dwa miesiące wcześniej. Ktoś go przywiózł pod wskazany adres, gdzie stolarz przez dwa miesiące robił schody, boazerie, podłogi i tym podobne.
Jedzenie i picie mu dostarczali, więc w ogóle nie wychodził z domu. Był w Londynie 2 miesiące i nie wiedział Tamizy ani Parlamentu. A teraz odwoziłem go prosto na lotnisko. Rozmawialiśmy i w jakimś momencie powiedziałem mu, że te napisy „No smoking” znaczą, że w metrze nie można palić. A stolarz na to: „A ja myślałem, że nie można podróżować w smokingu.”
Kiedyś na imieninach Lutka siedzieliśmy przy stole: Sajmon, obok Halina a potem ja. W którymś momencie Sajmon zwrócił się do Haliny, pokazując stertę boczku: „Galina, Ty mnie powiedz, że to kura, to ja nie będę miał grzech.”
A co w pracy?
W pracy szło mi dobrze, choć mój angielski działał tylko w jedną stronę. Wszyscy mówili mi: „Ach, jak ty świetnie znasz angielski.” A ja nie rozumiałem nawet tego, jak to do mnie mówili.
Ja znałem angielski z literatury naukowej, której tysiące artykułów przeczytałem w ramach mojej pracy.
A w Anglii każdy ma inny akcent i trzeba się osłuchać, by cokolwiek rozumieć.
Mnie to zajęło 3 miesiące, ale nawet po dwóch latach pobytu wszedłem kiedyś do sklepu obuwniczego w dzielnicy East Ham, gdzie wtedy mieszkałem. Podeszła młodziutka sprzedawczyni i coś do mnie zagadała. Nie zrozumiałem, więc powtórzyła.
Wtedy zacząłem zastanawiać się, o co może jej chodzić. No tak! Ona powiedziała: „What can I do for you.” ale w dialekcie cockney, z którym kłopot mają nawet rodowici londyńczycy.
Prawdziwy Cockney to człowiek, który urodził się w miejscu, skąd słychać dzwon katedry w Bow. Gdyby Lutkowi urodziło się dziecko, to byłoby ono prawdziwym Cockneyem.
Lutek mieszkał w West Ham i oprócz tego dzwonu słychać było od niego odgłosy ze stadionu ligowego klubu West Ham United.
Z tamtej okolicy pamiętam jeszcze reklamę pralni tuż obok stacji metra. To był napis: „Don`t murder your wife. Leave it to us.” Co w tłumaczeniu na polski brzmiałoby: „Nie morduj swojej żony. Zostaw to nam.”
Któregoś razu w pracy, w pokoju śniadaniowym odbywała się narada. Postaram się to opisać w sposób zrozumiały dla laików.
Była butla z gazem. Od niej biegła rurka do reaktora, w którym znajdował się katalizator w postaci proszku.
Kiedy otwiera się powoli butlę, to w jakimś momencie tego otwierania zaczyna powoli płynąć gaz. A potem, w miarę dalszego otwierania coraz szybciej i w końcu strumień gazu wydmuchuje katalizator z reaktora.
Na oko trudno jest jednak zobaczyć kiedy gaz zaczyna płynąć, a chodziło o to by można było obserwować wpływ tego gazu na katalizator w reaktorze.
Kupili więc fleometr, przyrząd do pomiaru szybkości przepływu gazu.
Ale kupili zły fleometr i kiedy ten zaczynał wskazywać cokolwiek, to o katalizatorze można już było zapomnieć, bo strumień gazu wcześniej wydmuchiwał go z reaktora.
Co tu zrobić? Wydali 100 funtów na fleometr, a tu ciągle brak wyników eksperymentu. Co powiedzieć profesorowi?
Ja tego słuchałem i nie wiedziałem, czy to moje braki w angielskim, czy to oni nie widzą, jak prosto można to załatwić.
W końcu przerwałem im i zapytałem, czy jest tak jak to rozumiem.
Oni potwierdzili.
Wtedy ja powiedziałem, że trzeba założyć plastikową rurkę na wylot z reaktora i wstawić ją do szklanki z wodą. Jak pojawią się bąbelki to znaczy, że gaz płynie.
Eureka!!! Hurra! Kiedy ucichła ta euforia, powiedziałem im, że jak to zrobią, to ja mogę im w ciągu godziny wyskalować ten domowy fleometr i wystarczy wtedy policzyć liczbę bąbelków na minutę, aby określić przepływ gazu w dowolnych jednostkach.
A potem to co i rusz, jak ktoś miał jakiś nietypowy problem do rozwiązania, to przychodził do mnie. A ja po 10 latach pracy w Polsce wiedziałem, jak się robi naukę za pomocą świeczki i sznurka, po przecież tu nikt by nie wydał 100 funtów na fleomet.
To wszystko nie umknęło uwadze profesora i któregoś dnia przyszedł do mnie i tak bez żadnych wstępów, po prostu zaproponował mi bym się opiekował jego doktorantami w czasie jego licznych naukowych podróży po świecie. Poza tym zwiększyliby mi pensję… dwukrotnie. No to się zgodziłem. A co mi tam.
Pamiętam, że któregoś dnia idę przez laboratorium i widzę, że pod wyciągiem trochę zbyt energicznie wrze zlewka z eksperymentem Ingrid i ciecz rozpryskuje się na boki. Sam nie mogłem interweniować, bo a nuż tak miało być.
Poszedłem do jej pokoju, ale ona akurat grała na komputerze. To była wtedy absolutna nowość i zafascynowana grą Ingrid prawie cała weszła w ekran, a rękami energicznie waliła w klawiaturę.
Chciałem być grzeczny i powiedzieć: „Ingrid nie chciałbym ci przeszkadzać, …”
Co po angielsku byłoby: „Ingrid I don`t want to ambarras you, …”
Powiedziałem to, a ona przestała walić w klawiaturę, odwróciła się do mnie na obrotowym krześle i mówi: „Why not?” Czemu nie?
No to coś poszło nie tak.
Okazało się, że zamiast I don`t want to ambarras you powiedziałem I don`t want to embrace you. A embrace znaczy obejmować.
Anglicy są przyzwyczajeni, że wszyscy kaleczą ich mowę i przechodzą do porządku dziennego nad błędami rozmówców.
Ja poprosiłem wszystkich współpracowników, aby mnie bez litości poprawiali.
Kiedyś w Cambrigde odbywała się pożegnalna kolacja jednego z kolegów, który wracał do Japonii.
Ja od razu popełniłem kardynalny błąd i wlałem sobie na talerz dużą łyżkę sosu sojowego. Wszyscy spróbowali już prawie wszystkich egzotycznych potraw, a ja wciąż pałeczkami wybierałem te ziarenka soi.
Na jednym z półmisków leżały plasterki czegoś, co wyglądało jak nasza galareta, ale były to plasterki koloru zielonego albo fioletowego.
Nikt nie miał odwagi tego spróbować. Ja po skończeniu tej soi w pośpiechu rzuciłem się na inne potrawy i na początek padło na tę galaretę.
Kiedy spróbowałem, podeszła do mnie Caroll Williams i spytała, czy to smaczne.
Ja jej odpowiedziałem: „Well. Nie jest to najlepsza rzecz jaką jadłem w życiu”.
A wtedy Caroll, która wiedziała, że się uczę angielskiego, powiedziała: „Och. It was very English.” Odpowiedziałeś jak prawdziwy Anglik.
Ta Caroll nazywała się Williams, tak jak prawie wszyscy Walijczycy. Opowiadała, że w jej rodzinnej wiosce jest obserwatorium meteorologiczne, które ogłosiło, że w zeszłym roku były 364 deszczowe dni, a w pozostałe świeciło słońce.
Ja przychodziłem rano ostatni do pracy, tak że trafiałem od razu na pierwszą przerwę w pracy, czyli na coffie time, który odbywał się w bibliotece przy wielkich dębowych stołach. Przychodziłem późno, ale potem siedziałem w pracy do późna w nocy.
Któregoś dnia przychodzę i widzę, że przy moim stole poruszenie. Oh. Jest Jarek. On na pewno to przetłumaczy.
Okazało się, że ta Caroll Williams była w Szwajcarii i na lotnisku w Genewie, w damskiej toalecie zobaczyła jakiś napis na ściance… cyrylicą.
Przepisała to, niczym egipskie hieroglify.
Był to wierszyk:
Z wierchu mołot
W nizu siepr
Eto nasz sowiecki herb
Choczesz żnij
A choczesz kuj
i tak z wsiego budiet chuj.
No cóż. To musiała być żona jakiegoś dyplomaty, bo przecież w latach osiemdziesiątych nikt inny nie mógł wyjechać stamtąd za granicę.
Wiem, że teraz nikt nie uczy się rosyjskiego, więc to przetłumaczę:
Z góry młot
a z dołu sierp
to jest nasz radziecki herb
Chcesz to rżnij
A chcesz to kuj
I tak z tego wyjdzie chuj.
Kiedyś podczas spotkania na którym wszyscy prezentowali swoje ostatnie dokonania profesor zapytał Chińczyka o nazwisku Zhang, czym się różnią te wyniki od tych poprzednich. A ten odpowiedział, że te poprzednie były uzyskane we wtorek, a te drugie w czwartek.
Profesor powiedział wtedy, well my tu jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że dzień tygodnia nie wpływa na wyniki.
Zhang to najpopularniejsze nazwisko na świecie. Wszystkich Zhangów jest 60 milionów, czyli więcej niż wszystkich Polaków w Polsce i za granicą razem wziętych.
Ten Zhang nie sprawdzał się jednak w pracowni rentgenowskiej i w końcu wysłali go do Cambridge, a ja wskoczyłem na jego miejsce.
Te wyniki Zhanga były takie, bo reaktor którego używał był delikatnie mówiąc do bani.
Z pomocą techników instytutu skonstruowałem reaktor mojego pomysłu.
Różnica między obydwoma reaktorami była taka, jak między mercedesem a małym fiatem.
Jakieś 10 lat po powrocie z Anglii rozmawiałem z człowiekiem, który właśnie wrócił z wizyty w The Royal Institution. Wypytywałem go o wszystko. O współpracowników. Ale najbardziej spodobało mi się to, że w pracowni rentgenowskiej mają… Jareks reaktor, choć nikt nie wie, skąd ta nazwa.
Yen Zhou była młodziutką doktorantką na stypendium rządu chińskiego.
Przyjechała jakieś pół roku po mnie i od razu trafiła na uroczystość, organizowaną w restauracji przez profesora. Siedziała obok mnie. Zupa poszła jej dobrze, ale na drugie było mięso i sałatka w postaci zielonego groszku, takiego prosto z puszki, bez żadnego sosu. W Anglii tak bywa.
Yen nie umiała korzystać z noża. Nóż jest dla Chińczyków obrzydliwy, bo służy do zabijania. Dla nich korzystanie z noża, to tak jak dla nas jedzenie zupy z nocnika.
Po drugim daniu liczne groszki otaczały talerz Yen w promieniu pół metra.
Wtedy podano na deser pokaźnej wielkości ciastka. Spojrzałem na Yen i widzę, że łezki płyną jej po policzku. Spytałem o co chodzi, a ona, że nie może już tego ciastka, bo nie jest przyzwyczajona do tak ogromnych posiłków.
No to nie jedz. Powiedziałem. A ona: „A nikt nie poczuje się obrażony?”
Yen na początku zderzała się co krok z takimi różnicami kulturowymi.
Chińczycy mają genetycznie uwarunkowaną nietolerancję laktozy i dlatego nie spożywają mleka ani żadnych jego przetworów. Dla Chińczyka świeżo przybyłego do Europy wejście do autobusu lub metra to katorga, ze względu na dla nich obrzydliwy, wydzielany przez białych, zapach żółtego sera.
Przychodzę kiedyś do pracy, a tu w pokoju śniadaniowym narada. Po roku studiów rząd chiński obniżył stypendium Yen do 120 funtów na miesiąc, a za samo wynajęcie taniutkiego pokoiku Yen płaci 30 funtów na tydzień. Czyli całe stypendium nie wystarczy jej nawet na mieszkanie, a co z dojazdami i jedzeniem?
Yen siedzi i zalewa się łzami.
Wysłuchałem całej tej historii i mówię do Yen: „A może byś chciała popracować po osiem godzin dziennie w soboty i niedziele przy zawijaniu cukierków w papierki? Dostaniesz 60 funtów za weekend i będziesz mogła zjeść tyle cukierków, ile dasz radę. To wychodziło dwa razy więcej funtów niż to jej całe stypendium.
Ten od cukierków nazywał się Akerman i był Szwajcarem, znajomym Sajmona i usiłował właśnie znaleźć załogę do pracy w weekendy, ale nie szło mu to łatwo, bo Angielki w weekendy nie pracują.
Kiedy wyjeżdżałem do domu, zaprosiłem wszystkich współpracowników do pubu. W Anglii nie wiąże się to z ruiną finansową, bo zamawia się dla wszystkich pierwsza kolejkę, a potem uczestnicy dobierają się po dwie, trzy osoby i zamawiają kolejne kolejki dla wszystkich.
Yen siedziała przy moim stoliku i sączyła sok pomarańczowy. Chińczycy bardzo łatwo się upijają. To…, też z powodów genetycznych. A drobniutka Yen pewnie, gdyby wypiła jedno piwo, to skończyłaby imprezę pod stołem.
Rozmawialiśmy wszyscy i w jakimś momencie spytałem Yen, co ją najbardziej zaskoczyło w Anglii, zaraz po jej przyjeździe.
A ona bez wahania, to że tu wszyscy są tacy otwarci i serdeczni.
W Anglii? Ja miałem dokładnie przeciwne wrażenie. Poprosiłem by podała jakiś konkretny przykład.
A ona: „Pamiętasz jak kiedyś mi bezinteresownie pomogłeś przy produkcji AlPO?
To było tak. Idę przez laboratorium i widzę, że Yen płacze, a łzy jej lecą do zlewki z jakąś breją.
Spytałem o co chodzi? A ona, że nic, że OK.
Za pół godziny znowu przechodziłem obok, a ona wciąż roniła te łzy, ale miałem coś pilnego do zrobienia, więc nie mogłem się nią zająć.
Ale za godzinę przyszedłem specjalnie i zmusiłem ją, by powiedziała mi w czym rzecz.
Produkowała to AlPO, ale ono w żaden sposób nie chciało się jej wytrącić z roztworu. Kazałem jej opisać szczegółowo, co robi i udzieliłem jej wskazówek. Nie byłem pewien czy to zadziała, bo nikt nie zna się na wszystkim, ale zadziałało.
W tym pubie powiedziałem, że przecież to normalne, że każdy by tak zrobił.
A ona: „Tu może i każdy. Ale w Chinach jak idziesz przez laboratorium i widzisz, że koleżanka płacze, to zacierasz ręce myśląc: No może o jedną mniej.”
Kiedyś Ingrid spytała, co znaczy Yen po chińsku. Okazało się, że… gęś. W Polsce ani w Anglii nikt nie dałby tak na imię córce.
Te różnice kulturowe dla Yen były ogromne, ale i dla Polaków bywają zaskakujące. Przykładowo, „How are you” znaczy niby „jak się czujesz”. Ale kiedy byłem zaziębiony i odpowiadałem „Not very well”, to wszyscy patrzyli na mnie tak, jakbym się zerwał z choinki. Należy odpowiadać: oh I am well, bez względu na wszystko.
Leżałem kiedyś w szpitalu i rodziłem kamień nerkowy. Na mojej sali leżał staruszek po resekcji żołądka. Był opleciony mnóstwem rurek i przewodów. Co 20 minut podchodziła do niego pielęgniarka i pytała go How are you, a on zawsze odpowiadał Oh I am well, choć niewyraźnie, bo na twarzy miał maskę tlenową. Jak nic nie odpowiadał, to wieźli go na reanimację.
Anglicy, w przeciwieństwie do Polaków mają zdrowszy stosunek do siebie. Taki bez narodowych kompleksów. Na przykład podobał im się kawał pod tytułem, do czego podobny jest język angielski. Choć Polacy z pewnością uznaliby go za obrazę narodową.
Lord zażywał przyjemności kąpieli w łaźni publicznej. Ale lord też człowiek i w którymś momencie puścił bąka… do wody.
Najpierw przeraził się bardzo, ale jak zobaczył, że nikogo nie było w pobliżu, to się uspokoił. Nie minęło jednak więcej niż 30 sekund, a tu pojawił się kelner z tacą. Podchodzi do lorda i pyta: sir sobie życzył brandy, cherry czy whisky?
Ależ Paul, jak sobie nic nie życzyłem.
No jak to, sam słyszałem Paul, bottle, bottle.
Kiedyś w ramach rewanżu usłyszałem kawał, do czego podobny jest język polski.
Do redaktora naczelnego Financial Times wpada redaktor dyżurny i mówi: „Mam sensacyjną wiadomość: ogromne trzęsienie ziemi w Europie, w Polsce, w miejscowości Pzbzbz.” Chodziło mu o Pszczynę.
Redaktor naczelny na to, no rzeczywiście, opublikujemy to w następnym wydaniu, ale zanim to zrobimy, mógłby pan może zorientować się, jak to miasto nazywało się przed trzęsieniem ziemi?
W nazwie naszego laboratorium był człon The Royal i dlatego co roku mieliśmy wizytę królowej Elżbiety. Zdarzyło się więc dwa razy w moim życiu, że stałem jeden metr od królowej.
Sama wizyta była taka zdawkowa i trwała 5 minut. Ale poprzedniego dnia mieliśmy trzygodzinne lekcje, jak możemy się zachować in front of the queen, a jak absolutnie nie możemy. To nie była sama teoria. Oprócz niej ćwiczenia w ramach ktorych uczyliśmy się kłaniać, dygać i chodzić do tyłu, bo jak królowa poprosi, to trzeba podejść, a potem nie można pokazać jej swoich pleców, więc trzeba iść tyłem, ale jakby się człowiek wtedy przewrócił, to też byłoby to niezgodne z etykietą.
Te lekcje to było coś takiego, jak wizyta w innym świecie.
W The Royal Institution of Great Britain pracował ze mną kiedyś kolega z Polski o imieniu Jurek.
Pewnego razu jego żona miała przyjechać, ale on był akurat w Walii i nie wiadomo było czy zdąży ją odebrać na lotnisku, bo pociąg z Cardiff przyjeżdżał trochę za późno.
Poprosił mnie, abym na wszelki wypadek był na Heathrow i w razie czego ją odebrał. Kiedyś przy piwie okazało się bowiem, że ja znam jego żonę, bo chodziliśmy do jednej klasy w podstawówce. Świat jest mały.
Samolot był po południu, więc rano przyszedłem do pracy, by nie tracić całego dnia.
Ale zrobiło się późno, a to były czasy bez telefonów komórkowych, więc jak ona wyjdzie i zgaszą gate, którym wyszła, to ja jej nie znajdę, bo Heathrow to jak duże miasto.
Wyskoczyłem z pokoju i biegłem korytarzem, ale na mojej drodze pojawił się profesor, zaczepił mnie i gada, gada i gada. A nie tak łatwo przerwać wielkiemu panu profesorowi.
W końcu jednak w desperacji przerwałem mu i mówię, że nie mogę dłużej rozmawiać, bo muszę odebrać z lotniska Jurek`s wife.
Profesor aż się cofnął o pół metra i mówi: „My ex wife?”
Domyślacie się? Jurek`s wife brzmi identycznie jak your ex wife.
Ten Lutek był fajnym facetem. W Polsce pracował jako górnik. 10 lat temu pojechali w nagrodę za cośtam do Londynu. No i on nie wrócił. Przez ten czas dorobił się siedmiopokojowego domu z dużym strychem i ogródkiem.
W Polsce zostawił żonę i dwóch malutkich synków. Kiedyś później poznałem żonę Lutka i o ile nie rozgrzeszam go za opuszczenie synków, o tyle całkiem go rozumiem dlaczego nie wrócił do niej.
Lutek pracował na budowie. Dowodził tam kilkunastoma pracownikami, często z Polski. Był bardzo ceniony przez swoich pracodawców. Nie pił.
Wśród ludzi, którym wynajmował pokoje, bez przerwy były okazje do wypicia: a to ktoś dostał wypłatę, albo stracił pracę, albo dostał jakąś wiadomość z Polski, albo… albo…
W jadalnym pokoju obok kuchni, wieczorami zawsze coś stało na stole. Najczęściej piwo, ale bywał też smirnoff lub inne mocne alkohole. Lutek odmawiał, gdy go częstowano. I tak było przez 4, góra 5 miesięcy.
A potem niespodziewanie kazał sobie nalać malutki kieliszek piwa. I to był koniec. Od tej pory pił butelkę smirnoffa dziennie i prawie nic nie jadł. I tak przez 21 dni. W ostatnim dniu mdlał i trzeba było wołać ambulans.
Kiedy wychodził ze szpitala, przez jakiś tydzień układał się ze swoimi dotychczasowymi pracodawcami, którzy finalnie zawsze mu jednak wybaczali.
Podczas tych jego pijaństw towarzyszyła mu dziewczyna z Polski, o dość obfitych kształtach. Miała niewiele ponad 20 lat i tak normalnie to rzadko wstępowała do Lutka, ale miała jakiś szósty zmysł i jak on zaczynał picie, to pojawiała się natychmiast.
Leżeli na łóżku dzień i noc i pili. Po trzech tygodniach Lutka odwożono do szpitala, a ona otrzepywała się i znikała aż do następnej sesji.
Mieszkańcy domu Lutka zmieniali się bez przerwy. Trafiali tam sami, tak jak ja lub Lutek ich skądś przywoził.
Pamiętam, że kiedyś o 11-ej w nocy przywiózł dziewczynę i dwóch chłopaków. Oni wylądowali na Heathrow i kompletnie nie mieli pomysłu, co dalej. W końcu ktoś się nimi zainteresował i zawiadomił Lutka, który ich zgarnął z jakiegoś umówionego miejsca.
Dziewczyna miała załatwioną jakąś pracę, więc pojechała tam następnego dnia rano, ale jak wróciła po pracy, to okazało się, że nie wzięła adresu Lutka. Pamiętała tylko stację metra West Ham i to, że na domu wisiał pomarańczowy termometr.
Dzielnica West Ham, to kilkaset długich ulic z prawie identycznymi domkami po obu ich stronach. Dziewczyna chodziła po nich trzy godziny zanim znalazła.
Jakiś czas potem poprosiła mnie, bym porobił jej zdjęcia w pracy, czyli w malutkiej włoskiej kawiarence Perugina.
To było popołudnie i prawie żadnego ruchu. Ja siedziałem sobie przy stoliku i ją fotografowałem, a ona, jak nie miała nic do roboty, to przysiadała się do mnie.
W jakiejś chwili przyszła dość liczna rodzina. Agnieszka poszła odebrać od nich zamówienie, a kiedy potem przechodziła obok mnie, spytała ukradkiem, co to jest marbro, bo taka była jedna z pozycji zamówienia.
Ja nie wiedziałem.
Ona przez kwadrans realizowała to zamówienie, a potem przyszła do mnie.
Spytałem, jak sobie poradziła z tym marbro?
A ona: No… powiedziałam w kuchni marbro.
I co to było?
Mars bar, czyli batonik mars.
Raz mi się zdarzyło, że znajomość języków może być przeszkodą. Urządzałem malutkie przyjęcie i do jednej z potraw potrzebne mi były koreczki anchovis. Poszedłem do sklepiku obok. Powiedziałem: „Anchovis please”, ale sklepikarka nie zrozumiała. Tymczasem słoiczek stał na półce za nią. Pokazałem go, a ona: „Aa. Anszowis.” Polacy by to przeczytali anchowis i gdybym tak powiedział, to ona z pewnością by zrozumiała.
Kiedy mieszkałem u Lutka, to zakupy robiłem na hinduskim bazarze i próbowałem różnych egzotycznych potraw.
Kupiłem kiedyś karelę, warzywo podobne do cukinii, ale miało pofałdowana skórkę i jasnobrązowe pestki.
Próbowałem na surowo, smażone, gotowane, ale zawsze było strasznie gorzkie. Pewnie nie umiem przyrządzić. Ale w pracy miałem hinduskiego kolegę, młodziutkiego Bipina. Spytałem go jak oni przyrządzają karelę, ale on nie wiedział. Obiecał spytać mamę.
Następnego dnia okazało się, że zapomniał. Ale powiedział: „Tobie to na pewno nie będzie to smakowało, bo to strasznie gorzkie.
Kiedyś zachciało mi się majonezu. Kupiłem w Tesco słoiczek Hellmansa. Ale mi nie smakował. Taki jak masło, bez smaku i zapachu.
Stał potem pół roku w lodówce i już chciałem go wyrzucić, ale przedtem go powąchałem i… No pachnie jak polski majonez. A teraz jakoś przyzwyczailiśmy się do tego Hellmansa.
Po miesiącu od zainstalowania się u Lutka było Boże Narodzenie. Spędziłem je u ciotki, mieszkającej na obrzeżach Londynu.
Jadąc tam, zauważyłem w poczekalni autobusowej, że na oknie jednego z pomieszczeń był zrobiony samoprzylepnymi literkami napis: „Ex servicemen club”, czyli klub byłych pracowników służb mundurowych. Ktoś jednak zdrapał trzy literki ser…i zostało „Ex vicemen club.” W angielskim nie ma słowa vicemen, ale jest vicegirl, co jest delikatnym określeniem prostytutki.
To Ex vicemen club każdy Anglik musiał odczytać jako Klub byłych męskich prostytutek.
Sylwestra spędziłem u Lutka. Lutek spał po powrocie ze szpitala, a kilku lokatorów piło na umór, więc cała zabawa skończyła się o północy.
Poszedłem więc na spacer i jakoś tak niepostrzeżenie trafiłem do murzyńskiej dzielnicy. Tam bawili się w każdym domu, a niektóre imprezy wychodziły na ulice z powodu braku miejsca w środku.
Białas wzbudzał coś w rodzaju sensacji, ale takiej raczej pozytywnej. W końcu utknąłem w jakimś miejscu i bawiłem się tam do szóstej rano.
Potem dostałem pierwszą pensję. Od dawna wiedziałem, jak to uczcić.
Przez całe moje dotychczasowe życie, miałem kulinarne marzenie, by najeść się ananasów z puszki, tak żeby powiedzieć; „Nie, już więcej nie mogę.”
A w Polsce malutka puszeczka kosztowała 70 centów, tymczasem mój ojciec zarabiał 30 dolarów na miesiąc, a jedna puszeczka przecież by nie wystarczyła.
Poszedłem do Tecso i kupiłem 3 jednokilogramowe puszki. W domu otworzyłem je i przyrządziłem sobie herbatę, żeby potem już nic nie przerywało święta.
Zjadłem wszystko. Przeszedłem się po pokoju. Nałożyłem czapkę i poszedłem do Tesco dokupić jeszcze dwie. No ale ten piąty kilogram już mi nie szedł. I o to chodziło.
Ja w zimie zakładałem czapkę i jakoś mi nie przeszkadzały ironiczne spojrzenia Anglików. Ale Krzyśkowi przeszkadzały.
Doradziłem mu, aby wsadził sobie w czapkę ptasie pióro, tak aby wszyscy uznali, że to taka ekstrawagancka kreacja.
Wieczorem Krzysiek powiedział; „Wiesz. To z piórem, to działa.”
Anglicy są bardzo odporni na warunki klimatyczne. Nikt nie nosi czapki, chyba, że dla dekoracji.
Dzieciaki chodziły do szkoły obok stacji West Ham przez całą zimę poubierane w krótkie spodenki. To chłopcy, a dziewczynki w krótkie spódniczki i podkolanówki, bo takie mieli szkolne mundurki. Było tak nawet, gdy padał śnieg z deszczem.
Ostatnie cztery stacje metra przed West Ham nie były pod ziemią, lecz na powietrzu. Kiedyś widziałem jak na jednej z nich spotkały się dwie dziewczyny. Pewnie po długiej rozłące, bo jedna miała kilkudniowe niemowlę na ręku. Były tak zajęte rozmową, że nie zauważyły, że wiatr zdmuchnął kocyk i na gołą nóżkę dzidziusia padał śnieg.
Kiedyś jacyś współmieszkańcy spytali mnie, czy nie skombinowałbym im dwóch krokodylków.
Oni kupili sobie na bazarze za 5 funtów aparat telefoniczny. Szli do budki obok parku, gdzie nie było ludzi. Podłączali się tym aparatem do kabli omijając aparat budkowy i dzwonili za darmo do Polski. Czasem godzinami.
Ale któregoś wieczoru przyszli i zobaczyli, że ktoś tam majstrował coś obok miejsca, gdzie się podłączali.
Czujnie zrezygnowali tego wieczoru z rozmowy.
Następnego dnia kupili 40 m kabelka telefonicznego na bazarze i ja im przyniosłem te krokodylki.
Podłączyli w budce wszystko jak dawniej, potem przeciągnęli kabelki do parku, ukryli się w krzakach i wykręcili numer do Polski.
Kilka minut potem dwa radiowozy policyjne nadjechały z obu kierunków ulicy.
Ale ci pociągnęli kabelki. Krokodylki puściły. Oni zwinęli wszystko, a potem udawali spacerowiczów po parku, przyglądających się z zainteresowaniem funkcjonariuszom, którzy szukali czegoś w budce.
Mieszkało się u Lutka fajnie. Pełen luz. Żadnych ograniczeń. Po jednej osobie w pokoju, no chyba, że ktoś chciał zaoszczędzić, to wtedy Lutek dorzucał trochę za drugą osobę w tym samym pokoju, ale mniej niż cały czynsz.
Wieczorami wspólne kolacje, przy których snuto opowieści i wymieniano się doświadczeniami z życia w Londynie.
Kiedyś mieszkała z nami Halina, która miała zdolności plastyczne i raz na tydzień urządzała spotkanie pod tytułem Halina przedłuża termin ważności tygodniowych biletów na metro.
Robiła to za pomocą zwykłych plakatówek. Ponieważ lepiej jej szły okrągłe cyfry, trzeba było kupić sobie bilet z datą ważności do 2-go następnego miesiąca.
Drugiego odbywało się to spotkanie. Każdy przynosił co miał. Wino, piwo, albo coś mocniejszego oraz co nieco do jedzenia. A Halina przedłużała wszystkim bilety do 9-go.
A potem z 9-go na 16-go. I z16-go na 23-go i wreszcie do 30-go. Ciągle ten sam bilet. W tym ostatnim przypadku bilet był aż gruby od nanoszonej farby, ale on miał działać tylko dzień lub dwa, bo w trakcie jego ważności trzeba było kupić prawdziwy bilet ważny do 2-go następnego miesiąca.
Halinie załatwiłem pracę pomocy domowej u ortodoksyjnej żydowskiej rodziny.
Opowiadała niestworzone rzeczy. Jedną pamiętam. W biblii jest napisane, że nie wolno gotować koźlątka w mleku jego matki.
Oni ten przepis zinterpretowali, że nie można mieszać mleka z mięsem. W ogóle. Nie tylko w jedzeniu.
Wobec tego w domu były 3 zlewy. W jednym zmywało się naczynia po mleku, w innym po mięsie, a w trzecim po warzywach i owocach, bo były jeszcze jakieś inne tego typu ograniczenia w biblii.
Halina była sumienna i w przeciwieństwie do poprzednich pomocy domowych stosowała się do wszystkich ograniczeń.
Aż kiedyś Sajmon spytał mnie , gdzie ty znalazłeś takie cudo.
U Lutka mieszkałem półtora roku. A potem przyjechała Lutkowa z synami.
Ta rozejrzała się w sytuacji przez tydzień, a potem co prawda nie popodnosiła czynszu, ale polokowała po dwie, trzy osoby w pokoju.
Do tej pory było nas 5 do 7 osób, a teraz ze 20. Kolejki do łazienki i kuchni.
Po tygodniu przeniosłem się do East Ham. Tam było drożej. Mieszkali tam prawie sami kelnerzy. Kończyli pracę o pierwszej w nocy. Wracali i urządzali hałaśliwą imprezę do białego rana. Ze dwa razy interweniowała policja. Mnie to nie przeszkadzało, bo miałem własny pokój, a sen mam mocny.
Któregoś razu, rano szedłem do metra i wyprzedziłem Hindusa, który coś sobie nucił. Jak go wyprzedzałem, to zorientowałem się, że była to „Szła dzieweczka do laseczka”. Sama melodia, bez słów.
Ja wychodziłem do pracy późno. Jak jadłem śniadanie, to listonosz przynosił pocztę. Przeglądałem ją, rozdzielałem na pokoje i zabierałem jak coś było do mnie.
Kiedyś jeden list był zaadresowany tak: Beata Lubelska, kod pocztowy, Londyn i dalej nic. A mimo to list doszedł. Po kodzie trafił na właściwą pocztę, a tam pracownicy poczekali, aż będzie następny list do Beaty już z pełnym adresem. W Polsce nikomu by się nie chciało.
Kiedyś w pracy po południu zamówiłem przez telefon jakiś chip. Mieli go przysłać z Newcastle, 700 km od Londynu.
Następnego dnia rano przychodzę, a tu chip leży na moim biurku.
Którejś niedzieli ktoś zaproponował, byśmy pojechali na grzyby. Okazało się, że to w parku, kilka stacji metra od East Ham.
Anglicy nie jedzą grzybów innych niż pieczarki, więc nie ma konkurencji i w parku jest ich pełno.
Przy wejściu spotkaliśmy kobietę, która miała pełen koszyk. Ktoś z nas powiedział: „O, zobaczcie ile nazbierała”. A wtedy ona czystą polszczyzną: „Tak, ale ja zbieram gołąbki.”
W godzinę nazbieraliśmy głównie podgrzybków i kozaków tyle, że wystarczyło na kolację dla wszystkich mieszkańców i jeszcze trochę zostało.
W tamtych czasach ludzie wsiadali do samolotu jak do zatłoczonego autobusu, tak jakby się bali, że zabraknie dla nich miejsca. Gdyby ktoś się przewrócił na schodkach, to by go zadeptali.
Ja odczekałem na dole i gdy tłuszcza znalazła się w środku, wszedłem jak człowiek na pokład i wtedy okazało się, że nie ma dla mnie miejsca. Widocznie sprzedali o jeden bilet za dużo.
Powiedziałem stewardessie, że ja muszę lecieć, bo moje dzieci mnie nie rozpoznają, tak rzadko je widuję. Mogę siedzieć na podłodze, albo co innego. On powiedziała: „Spokojnie, coś znajdziemy. Ale nie znaleźli.”
Wtedy stewardessa powiedziała: „To musi pan iść do biznes class.”
OK. Przynajmniej nogi sobie wyciągnę. Ale nim mój tyłek dotknął siedzenia, przyszła druga stewardessa i spytała: „Wódka, koniak, a może brandy”. A ja do niej, że ja jestem z klasy ekonomicznej, tyle, że tam zabrakło miejsca dla mnie.
A ona: „Jak pan tu siedzi, to się to panu należy, jak psu kasza.”
Moje Tatry
Przez ponad 25 lat spędzałem co najmniej jeden tydzień w roku wędrując po Tatrach.
Wtedy to były inne Tatry niż dziś. Może trudno było coś zjeść, ale w górach nie było takich tłumów jak teraz.
Przeważnie łaziłem po mojej ulubionej Orlej Perci oraz po Czerwonych Wierchach.
Zazwyczaj sam, choć kilka razy z kolegą, który miał podobne do mojego tempo wspinaczki.
Kiedyś wzięliśmy też dziewczyny, ale to była pomyłka, bo one były takie raczej paniusiowate i nie chciały łazić po górach.
Wymyśliliśmy, że pojedziemy kolejką linową na Kasprowy Wierch.
Gdy zobaczą, jak tam jest pięknie, to może się zachęcą.
Ale to od razu była porażka, bo staliśmy 3 godziny w kolejce do kolejki, na betonowych schodach, w cieniu góry.
W końcu nadjechał nasz wagonik, ale gdzieś na zakręcie, wykorzystując swoje znajomości wsiadł wcześniej do wagonika góral. Taki prawdziwy. Spodnie z białego koca z parzenicami na udach. Haftowany serdak i kapelusz z muszelkami.
Niezbyt rosły stał w rogu i nikomu nie przeszkadzał.
A tu… nastrój ogólnej radości, bo skończyła się męka stania w kolejce. Poza tym piękna pogoda, za chwilę będziemy w górach, wszyscy na wakacjach lub urlopach.
A dwóch młodych to miało jeszcze lepszy nastrój, bo chyba wspomogli się nieco piwkiem w kolejce do kolejki.
Zadawali góralowi pytania, a on, wyglądało to tak, jakby ich nie słyszał.
Aż jeden młody spytał: „A co to byłoby baco…, bo zwracali się do niego w ten sposób,”A co to byłoby baco, jakby się ten wagonik urwał?”
Wtedy na twarzy górala drgnął jeden mięsień i mówi: „Eee, a co mo się łurwać. Najwyzy ino denko łodleci.”
Umilkły nagle wszystkie rozmowy w wagoniku, a góral kontynuował: „No tak. Nie dali jak w zesłym tygodniu wzieło i łodleciało.”
„No i co. No i co?” Teraz to dopytywali się już wszyscy.
„A co mo być? Ci co się roncków tsymali, zostali, a ryśta poleciała za denkiem.”
Te roncki, to były takie skórzane obwódki, umieszczone na rurze przy suficie. Tak jak kiedyś w tramwajach.
Wyobrażacie sobie jaka walka o ten roncki rozgorzała w wagoniku? Ale one były wysoko i nie każdy był w stanie ich dosięgnąć.
Góral się tylko lekko uśmiechnął po wąsem, którego nie miał, i odtąd już nikt go nie zaczepiał.
Pojechaliśmy kiedyś dziesięcioosobową grupą do Małego Cichego.
Mieszkaliśmy wszyscy we wspólnym pokoju.
Kibelek był na korytarzu, a umywalka w rogu pokoju.
Kiedy myli się chłopcy, dziewczynki odwracały wzrok w kierunku okna.
Kiedy myły się dziewczynki, chłopcy udawali, że odwracają wzrok w kierunku okna.
Pokój był udekorowany świętymi obrazami i makatkami haftowanymi przez przodkinie gaździny.
Jedna z tych makatek wzbudzała mój szczególny zachwyt. Chciałem ją odkupić, ale góralka nie mogła jej sprzedać, bo to pamiątka po babci. Do transakcji nie doszło mimo, że licytowałem kwoty większe od pensji mojego ojca.
Makatka była stara. Len stanowiący podłoże był już żółty. Natomiast czerwony kordonek był pomimo wieku w doskonałym stanie.
Na dole był wyhaftowany napis: „Szczęście w domu gości wciąż, gdy pomaga żonie mąż.”
A powyżej była scenka, jak to babcia sobie tę pomoc wyobrażała. Po prawej stronie była wyhaftowana góralka, chyba zmywająca talerze, a po lewej ten mąż. Siedział na wysokim stołku i… grał na gitarze.
Oczami wyobraźni widziałem tę babcię. Miała hasło. Fajne hasło. Może go już nawet wydziergała. A potem chodziła po wsi tydzień, miesiąc, zastanawiając się jakżesz ten mąż może się przydać w domu.
Innym razem pojechaliśmy tą samą grupą do Murzasichla. Z dworca w Zakopanem był autobus do wsi. Ale kiedy wysiedliśmy, okazało się, że dziewczyna, która załatwiała nam lokum, zostawiła adres w domu.
Telefonów komórkowych wtedy nie było, a w Murzasichlu nie było żadnego aparatu stacjonarnego. Trzeba by było wrócić do Zakopanego. Tam na poczcie były telefony, ale kolejka do nich kilkugodzinna. Poza tym nie wiadomo, czy jak się zadzwoni to będzie ktoś w domu. Telefon więc definitywnie odpadał.
Na szczęście ona pamiętała imię i nazwisko góralki. A to przecież wieś. Czyli wszyscy się znają.
Patrzymy, idzie jakiś miejscowy góral. Podlatujemy do niego i pytamy: „Proszę pana, proszę pana, może Pan wie, gdzie tu mieszka pani Helena Łukaszczyk?”
On na nas spojrzał jak na stado idiotów i mówi: „A dyć w kazdy chałupie sum ze dwie.”
Bo w Murzasichlu prawie wszyscy nazywają się Łukaszczyk. A najstarszej córce zazwyczaj dają na imię Helena.
Kiedyś, w czasie studiów, pracowałem w Nędzówce, aby podreperować swoje nędzne finanse. Ta Nędzówka to dzielnica Kościeliska, tuż u wyjścia z Doliny Kościeliskiej.
Pracowaliśmy we dwóch, ja i ten kolega, z którym zawieźliśmy kiedyś dziewczyny na Kasprowy, wagonikiem w którym denko łodlatywało.
Rano chodziliśmy po górach, a o czwartej po południu zaczynaliśmy pracę.
To było miejsce, gdzie przyjeżdżały wycieczki i po całym dniu zwiedzania jadły na kolację pieczonego na ruszcie barana.
Na placu pod parasolem był stół na 100 osób.
Obok była kuchnia. W dużym namiocie.
A z drugiego boku ten ruszt z widocznym dla wszystkich baranem.
Po przyjściu do pracy przebieraliśmy się w góralskie stroje i rozpalaliśmy ogień.
Baran był nadziany na ruszt w postaci rury. Na obu końcach tej rury były korbki. Jedna dla mnie, a druga dla kolegi.
Wycieczki przyjeżdżały po szóstej. Zanim uczestnicy zajęli miejsca przy stole, podziwiali barana i często fotografowali się z nami i z baranem.
Na stole były chyba jakieś skromne przystawki i duże ilości alkoholu.
Około ósmej następował punkt kulminacyjny wieczoru.
Zdejmowaliśmy z kolegą barana z rusztu i niosąc uroczyście tę rurę z baranem, wchodziliśmy do namiotu kuchennego.
Nie zatrzymywaliśmy się tam jednak, tylko wynosiliśmy barana na druga stronę namiotu, gdzie od tej pory czekał sobie na następny wieczór, a obsługa imprezy zaczynała w tym czasie serwować baraninę przygotowaną w bardziej konwencjonalny sposób.
Parę lat po tym jak mi „czterdzieści lat minęło”, życie dokopało mi z kretesem. Pamiętałem jednak z młodości, że nie jest wykluczone, iż może mi pomóc wycieczka w Tatry, ale taka aż do zarycia nosem w skałę.
Pociąg przyjechał do Zakopanego przed piątą rano.
Zostawiłem duży plecak w przechowalni bagażu, a sam z małym plecaczkiem wyruszyłem w góry.
Komunikacja miejska jeszcze nie działała, więc piechotą poszedłem do Kuźnic, a stamtąd już szlakiem na Halę Gąsienicową, gdzie o ósmej w Murowańcu zjadłem śniadanie. Potem przez Zawrat do Doliny Pięciu Stawów i dalej przez Szpiglasową do schroniska nad Morskim Okiem.
Tam obiad, a potem wyruszyłem na Rysy.
Kiedy późnym popołudniem schodziłem z Rysów, miałem wrażenie, że moje stawy skrzypią, jak nienaoliwione zawiasy.
W dodatku rozpętała się burza.
Schroniłem się w jakiejś rozpadlinie skalnej, a tam już był jakiś Czech. Poczęstował mnie kilkoma plasterkami cytryny.
Ręczę Wam, że nie ma innej rzeczy, którą można schować w kieszeni i która tak stawia człowieka na nogi.
Do schroniska dotarłem już po ciemku. Powiedziałem, że wszystko mi jedno i mogę spać na podłodze, ale znaleźli mi łóżko w jakimś wieloosobowym pokoju.
Rano pojechałem autobusem na dworzec kolejowy w Zakopanem, wziąłem plecak z przechowalni bagażu i poszedłem do zamówionego wcześniej hostelu w Kuźncach.
Ale zdawałem sobie sprawę, że jeśli prześpię to popołudnie i noc, to następnego dnia nie ruszę ręką ani nogą z powodu zakwasów.
Wymyśliłem więc, że odwiedzę Helenę Bobakową na Zębie.
Ten Ząb to wieś w masywie Gubałówki.
20 lat temu i wcześniej jeździliśmy co roku zimą na Ząb, bo stamtąd można było piechotą dojść do pełnej wyciągów narciarskich Gubałówki.
Kiedy pierwszy raz tam jechaliśmy, autobus był spóźniony i kierowca sprzedawał bilety podczas jazdy, aby nie tracić czasu, ale kiedy nasz kolega powiedział: „10 biletów do Zęba”, to kierowca musiał zjechać na pobocze, bo nie mógł powstrzymać się od żywiołowego śmiechu. Powinno być: „Na Ząb, a nie do Zęba”
Na Gubałówce pełno było wyciągów. Łatwych, trudnych, co kto chciał.
Którejś zimy prawie nie było śniegu i działał tylko jeden wyciąg, typu wyrwirączka na północnym stoku.
Była wśród nas koleżanka, Jacha, która nieźle jeździła na nartach, ale jakoś nie szło jej na tym wyciągu.
Wyrwirączka to była stalowa lina, poruszająca się w górę. Dostawało się hak z gumową pętelką i tym hakiem należało zaczepić za linę i wtedy trzymając się tej gumowej części można było się wciągnąć na górę.
Jacha zaczepiła uchwyt, ale narty jej zostały w miejscu i się wywaliła. Następnym razem narty ruszyły wcześniej niż ona i znów kraksa.
Wtedy jakaś narciarka stojąca za Jachą w kolejce, straciła cierpliwość, wyprzedziła ją, zaczepiła hak i ruszyła pod górę. Była niska, miała jasnoniebieski kombinezon i jej nazwijmy to talia, zdecydowanie przekraczała średnią krajową.
Jacha znów spróbowała, zaczepiła hak, naciągnęła gumę, ale coś ponownie poszło nie tak i puszczony hak, dzięki napiętej gumie pofrunął do przodu jak pocisk z procy. Małe były szanse, że trafi w co innego niż jasnoniebieski kombinezon poniżej pasa.
To było 50 lat temu, a ja dokładnie pamiętam wyraz twarzy tej jasnoniebieskiej narciarki, która się obejrzała, z nazwijmy to dezaprobatą.
Ja najbardziej lubiłem Kotelnicę. Był to całkiem długi i stromy wyciąg. Pośrodku było przewężenie. Tak jakby lasek wchodził do połowy trasy narciarskiej.
Kiedyś jakaś narciarka postanowiła skorzystać z tego przewężenia i zrobić tam siku.
W tamtych czasach wiązania narciarskie nie były takie jak dzisiaj i trzeba było się sporo namęczyć, by przypiąć narty. Dziewczyna postanowiła oszczędzić sobie tego trudu i nie odpinając nart opuściła kombinezon do kolan, kucnęła…
i wtedy… narty ruszyły. Miała związane kolana i szansa na to, że się zatrzyma przed stokiem była żadna. Zatrzymali ją dopiero pomocni narciarze.
Została najpopularniejszą dziewczyną na Kotelnicy. Jeszcze tydzień po tym wydarzeniu wszyscy faceci uprzejmie jej się kłaniali.
Kiedyś przyjechaliśmy na Ząb przed południem. Było jednak za późno by iść na Gubałówkę, ale na Zębie uruchomili właśnie malutki wyciąg. W sam raz jak na pierwszy dzień.
Był z nami kolega Stasio. Pierwszy raz na nartach.
Stał dwie godziny na górze i bał się wykonać ten pierwszy zjazd.
W końcu powiedzieliśmy mu by jechał, bo my już wracamy do domu.
I … Stasio ruszył. Nie całkiem w dół, ale lekko w bok. W połowie stoku, na poboczu stał chochoł. Pewnie osłaniający jakieś małe drzewko.
Staś wymyślił, że najedzie na tego chochoła i ten pomoże mu się zatrzymać.
Nie wziął jednak pod uwagę tego, że sam ważył tak ze 100 kg.
Kiedy potem wyplątywaliśmy go z krzaków, 200 metrów poniżej dołu wyciągu, Staś ciągle trzymał w objęciach chochoła.
Kiedy dotarłem na Ząb i znalazłem dom Bobakowej, ona akurat wieszała pranie na podwórku.
Nie byłem pewien, czy to ona, bo jednak 20 lat minęło. Byłem natomiast pewien, że ona mnie nie rozpozna, bo przecież miała przez ten czas setki lokatorów.
Oparłem się o płot i mówię: „Pani to mnie pewnie nie rozpoznaje.”
A ona: „No jakze, to pon robił Jadasiowi zdjincia do pirsy komunii.”
No fakt. A było to tak. Cały dzień jeździliśmy na nartach, a wieczorami Bobakowa robiła nam obiadokolacje.
Któregoś wieczoru, podczas tego posiłku jakoś tak się kręciła obok mnie i widać było, że coś chce, ale nie ma śmiałości powiedzieć.
W końcu się odważyła i mówi: „A pon to tak cyka te zdjincia, a mój Jadaś był dwa roki tymu u pirsy komunii i ni mo zadnego zdjincia.”
Ja rzeczywiście miałem taki ruski aparat zenit. Żadnej automatyki, ale super optyka i jeśli trafiło się z oświetleniem, to zdjęcia wychodziły super.
Wyciągnęli garniturek Jadasia. Przez te dwa lata urósł jednak nieco. Rękawy były o 20 cm za krótkie. Tak samo jak nogawki. Ale robiliśmy co się dało. A dziewczyny miały mnóstwo pomysłów jak to zamaskować.
Jadaś sam. Jadaś z rodzicami. Z rodzeństwem. Z wszystkimi. Po kolei z każdym. Ze świecą. Z obrazkiem.
Ja pracowałem wtedy w pracowni rentgenowskiej. Zrobiłem po 10 odbitek każdego zdjęcia. W dodatku takich dużych, w formacie A4. Zapakowałem to w paczkę, wysłałem i zapomniałem o całej sprawie.
A ona nie zapomniała. Nie zapomniała, bo ja pomogłem jej rozwiązać poważny, życiowy problem. Brak zdjęć najstarszego syna od pierwszej komunii.
Gdyby powiedzieć, że byłem wtedy średnim narciarzem, to byłby to niezasłużony komplement. A moja dziewczyna jeździła super.
Dla mnie Gubałówka była OK. Ale któregoś dnia dałem się namówić byśmy pojeździli na Hali Goryczkowej na Kasprowym.
Wjechaliśmy kolejką linową. Na stoku była taka mgła, że musieliśmy się nawoływać głosem, żeby się nie zgubić.
Potem wjechaliśmy na górę wyciągiem krzesełkowym.
A w międzyczasie mgła ustąpiła. Spojrzałem w dół i… Nie no, nie ma żadnej szansy bym zjechał z tej przepaści. I rzeczywiście. To nie była jazda, tylko zdrapywanie się pazurami ze stoku. Choć pół godziny wcześniej jakoś zjechałem.
Kolejne razy były nieco lepsze, ale najbardziej spodobało mi się, gdy dziewczyna oznajmiła, że to już koniec i że jedziemy do domu.
W drodze na Kasprowy, rano udało nam się kupić 20 jajek u baby przy szosie. Spędziły one cały dzień w plecaku na górze.
Teraz ja pojechałem przodem, bez plecaka. A dziewczyna z plecakiem potem, bo tak było bezpieczniej dla jaj, a poza tym lepiej bym to ja jechał przodem, bo jak się wywalę, to żeby nie musiała do mnie podchodzić pod górę.
Tuż przed Kuźnicami zjechałem na bok, by zaczekać na nią. Po drugiej stronie trasy stało jakichś czterech narciarzy.
Po chwili pojawiła się pędząc, ale stok był oblodzony i w jakimś momencie przysiadła na nartach, nie bardzo kontrolując sytuację.
Mijając nas krzyknęła: „Jezus, Maria, moje jajka.”
Wtedy jeden z facetów po drugiej stronie trasy odezwał się: „A ja dałbym sobie głowę uciąć, że to dziewczyna.”
I jeszcze na koniec jeszcze dwie scenki rodzajowe.
Na skrzyżowaniu szlaków na Giewont i na Kopę Kondracką stały góralki i sprzedawały zsiadłe mleko. Ale było ono pięć razy droższe niż w Kuźnicach, 700 metrów niżej.
Kiedyś jeden turysta miał pretensje o tę cenę. A wtedy góralka zauważyła: „A dyć panocek moze polecieć do Kuźnic i kupić se tańse.”
Przy szlaku na Halę Gąsienicową, w tym miejscu gdzie dziś jest placówka GOPR, stała kurna chata, czyli taka bez komina. Dym z kuchni ulatywał przez otwór w suficie.
Na ławeczce przy tej chacie siedział stareńki góral. Siedział tam zawsze i wygrzewał się w słoneczku. Był sławny na całe Tatry, że umie przepowiadać pogodę.
Ja chodziłem tamtędy codziennie, więc podpatrzyłem jego metodę. To było tak.
Idą turyści, zatrzymują się przy góralu, uspokajają oddech i pytają: „Proszę pana, jaka dziś będzie pogoda?”
Jeśli ktoś tego nie zrobił, to znaczy, że jest nietutejszy i że nie umie się zachować.
Góral unosił wtedy tyłek z ławeczki, przysłaniał oczy ręką, patrzył w kierunku Czarnego Stawu i mówił. Niewyraźnie bo nie miał zębów.
Taki był rytuał. Robił tak zawsze. Nawet wtedy, gdy poprzednia grupa pytała go o to 20 minut temu.
Góral mówił: „Umh, gmy idum góra, bydzie loć.”
A innego dnia: „Umh, gmy idum doła, bydzie loć.”
A trzeciego dnia: „Umh, ni mo gmy… Bydzie loć.”
A w Tatrach to zawsze jakiś deszczyk popada. Więc góral miał ogromną sprawdzalność.
I… zdobył wieczną sławę. Dziś miałby ze 130 lat, a ja go ciągle pamiętam.
Ostatni raz byłem w Zakopanem 22 lata temu. Tłumy w górach były takie, że do przejścia z Koziego Wierchu na Kozia Kopę trzeba było stać w dwudziestominutowej kolejce. Pewną rekompensatą za to stanie była znaczna część turystek ubranych w spódniczki, a wejście na Kopę to pięćdziesięciometrowa, prawie pionowa ściana, na którą wchodzi się po wkutych w skałę obręczach. Nie wiadomo było na czym się skupić, na wchodzących, czy na schodzących, a widoki Tatr też przecież niczego sobie.
Przed odjazdem miałem 2 godziny czasu więc postanowiłem zjeść objazd w jakiejś knajpce na dole Krupówek.
Tłum na ulicy był gęsty, ale facet w kontuszu, stojący przed jedną z knajpek wyłowił mnie z tłumu, zdjął kapelusz, pokłonił się głęboko i powiedział: „Zdrastwujtie gospodin.”
Pomyślałem, że to moja ostatnia w życiu wizyta w Zakopanem i zjadłem obiad w knajpce naprzeciwko.
Cudzoziemcy
Żyłem długo w przeświadczeniu, że mieszkańcy PRL generalnie lubili cudzoziemców.
To przeświadczenie nie było wynikiem moich osobistych doznań, bo ja przez pierwsze 18 lat mojego życia spotkałem tylko dwoje cudzoziemców.
Nauczycielka rosyjskiego w liceum była Ukrainką i nie mówiła po polsku.
A drugi to był hebanowy, jak to się dziś mówi Afrykanin, który mówił po polsku nie gorzej niż ja. Oboje byli baardzo sympatyczni.
Moja wiedza o cudzoziemcach pochodziła więc od rodziców, znajomych, a także z filmów i piosenek.
Moja mama na dźwięk słowa Niemiec lub Rosjanin robiła się czerwona na twarzy, zaciskały się jej usta i pięści. Nie lubiła też Ukraińców. Pozostałych lubiła i nie przeszkadzało jej to, że są czarni, śniadzi czy tez żółci. No ale za wielu takich to nie spotkała.
Moja babcia opowiadała, że w jej wiosce mieszkał Żyd o nazwisku Libera. To był taki drobny złodziejaszek. Kiedyś ukradł pościel, którą gospodyni powiesiła na płocie, by się wywietrzyła.
W domu dramat. Nie ma pod czym spać. Gospodyni dała więc na mszę do świętego Antoniego.
W dniu mszy Libera chodził wokół kościoła i niepokoił się: „Powie jej ten święty Antoni, kto ukradł tę pościel, czy nie powie.”
W końcu nie wytrzymał, wszedł do kościoła i stanął sobie pod chórem.
Wtedy mszę odprawiano po łacinie i ksiądz właśnie kończył „Ojcze nasz.”
To było: „Ale zbaw nas ode złego…” Po łacinie to: „Sed libera nos a malo.”
Złodziejaszek usłyszał: „Szedł Libera niósł niemało.”
Przerażony poleciał do domu i podrzucił tę pościel z powrotem na płot.
Gospodyni wróciła i „Och, Święty Antoni dziękuję, dziękuję…”
Wiele prawdy w tej opowieści nie ma, ale nie ma też w niej takiej zajadłej złości, jaką dziś prezentuje patriotyczna prawica.
Na polskich filmach z czasów PRL cudzoziemcy są generalnie rzecz biorąc sympatyczni i nieporadnie poruszają się po polskiej rzeczywistości.
To oczywiście nie dotyczy Niemców, którzy z definicji są be i Rosjan, którzy z definicji są super.
Mężczyźni w PRL byli mili dla cudzoziemców, w tym nawet dla Niemców, bo wiedzieli, że za jakąś drobną przysługę mogą dostać dolara napiwku. A dolar dla cudzoziemców był wart dolara, a dla Polaka to była kupa forsy. Mój ojciec, inżynier zarabiał około 30 dolarów na miesiąc.
Kiedy piętnaście lat po upadku PRL zostałem taksówkarzem, wsiadła mi Amerykanka, która ostatni raz była w Polsce 20 lat wcześniej. Kiedy na koniec kursu dała mi dolara napiwku, to miała przy tym taką minę, jakby oczekiwała, że się jej rzucę do stóp.
Jaki był stosunek dziewczyn do cudzoziemców dowiadywałem się z piosenek.
Na przykład było coś takiego:
Ragazzo
da Napoli zajechał Mirafiori
Na
sam trotuar wjechał kołami
Nosem
prezent poczułaś już taka jesteś czuła
Że
pomyślałaś o nim „Bello mio”
Albo:
Mąż
Twój wielbił porządek i pełne szkło
Narzeczoną
miał kiedyś, jak sen
Z
autobusem Arabów zdradziła go
Nigdy
nie był już sobą, o nie
W sumie, to moje przekonanie o lubieniu cudzoziemców przez Polaków w PRL było jednak, jak widać, raczej bezpodstawne, bo wynikało ono raczej z moich nieuzasadnionych wyobrażeń.
Poza tym wszystkim był i chyba nadal jest w Polsce jeszcze jeden rodzaj powszechnie znienawidzonego cudzoziemca, to Warszawiak.
W czasach mojej młodości zwiedzaliśmy kiedyś okolice Łowicza na piechotę, a sypialiśmy w stodołach u rolników. Najczęściej za darmo, w ramach staropolskiej gościnności.
Zmienił się ten świat przez to ostatnie 50 lat. Nie?
Tego dnia to miała być Arkadia i Nieborów.
Ja tam już kiedyś byłem i nie chciałem ponownie słuchać, kto to zaprojektował, na czyje zamówienie i kiedy.
Znalazłem jeszcze dwóch chętnych i poszliśmy do Bełchowa, gdzie o ile znajdziemy jakąś restaurację obok stacji kolejowej, to mieliśmy tam zamówić obiad dla całej czternastki i poczekać na nich.
Znaleźliśmy i zamówiliśmy dla wszystkich naszych po zupie i schabowym na za dwie godziny, a sami siedliśmy przy jednym ze stolików, gdzie powoli sączyliśmy pół litra wiśniówki, bo z alkoholi tylko to było, oprócz miejscowego piwa. Raczej obrzydliwego.
Na sali panował lekki gwar. Ale w jakimś momencie wszyscy zamilkli i tylko my nie zamilkliśmy.
To dlatego, że na salę wszedł Józik.
Od razu zwrócił na nas uwagę, podszedł do naszego stolika i spytał skąd jesteśmy.
Powiedziałem, że z Warszawy.
A on: „A gdzie to?”
Odpowiedziałem, że koło Otwocka. Co było raczej nieostrożnością, bo Józik zaproponował wtedy, żebyśmy wyszli na ulicę.
Ja, że niech poczeka, bo nie skończyliśmy jeszcze wiśniówki.
Trzeba przyznać, że nie spieszyliśmy się z jej piciem.
Józik usiadł przy sąsiednim stoliku i czekał.
W końcu znudziło mu się to czekanie, wstał, podszedł do nas i powiedział: „Tu jest wolne miejsce.”
No fakt było nas trzech. Siedzieliśmy w absolutnym milczeniu, podobnie jak cała sala, która obserwowała w napięciu sytuację.
Po jakimś czasie Józik zapytał, co to jest, pokazując na wiśniówkę.
Zaproponowaliśmy mu by spróbował jaka dobra, bo rzeczywiście była dobra.
Pięć minut potem nie było już żadnej wiśniówki. Józik nie chciał okazać niewdzięczności, ale ponieważ nie miał grosza, bo dopiero wczoraj wyszedł z więzienia, kazał więc Jasikowi zamówić pół litra.
Jasik zamówił, usiadł przy nas i w ciągu kwadransa w pięciu ją skończyliśmy.
No to przyszła nasza kolej. Zamówiliśmy.
Dwie godziny potem Józik wstał nagle, by zareagować, bo na salę wtargnął jakiś młody. Ale jak mu powiedzieliśmy, że to Dzidek, jeden z naszych, to powstrzymał się od interwencji.
Co było potem, znam już tylko z opowiadań.
Podobno opuszczaliśmy knajpę wykrzykując, że niech żyje wieczna przyjaźń Warszawy z Bełchowem.
Może to i dziś być jakiś sposób na przełamanie lodów między Polakami a niepolakami.
Na potwierdzenie tej tezy mam jeszcze jeden przykład.
To było jakieś 40 lat temu. Siedziałem w londyńskim pubie w gronie Polaków i nieźle kurzyło nam się z głów.
A obok, mniej więcej tak samo liczna grupa Irlandczyków. Im też się kurzyło.
W takiej sytuacji łatwo o scysję.
Skończyło się to tak, że wyszliśmy na ulicę i tam jeden z nas i jeden Irlandczyk dali sobie po mordzie tak, że plamy krwi widoczne były na chodniku.
Ale faceci często tak mają, że jak dadzą sobie po mordzie, to im przechodzi złość.
Tym razem też tak było, ale w międzyczasie przyjechała policja. Pobieżnie przesłuchali nas i Irlandczyków i jak zgodnie zeznaliśmy, że już jest OK, to tylko kazali nam posprzątać krew i pojechali sobie.
W Polsce wtedy w latach osiemdziesiątych to byłoby nie do pomyślenia. Na pewno zabraliby na dołek tych dwóch ze śladami krwi na ubraniu, a może i nas wszystkich.
Zrobiliby to z dbałości o statystyki wykrywalności przestępstw na ich komendzie.
Teraz jestem już za stary i nie biorę udziału w takich eksperymentach, ale strasznie jestem ciekaw, czy dzisiejsza polska policja puściłaby nas wolno, tak nawet bez sporządzenia protokołu.
Wtedy, w tej Anglii, aż do zamknięcia pubu siedzieliśmy razem i wykrzykiwaliśmy hasła o przyjaźni polsko-irlandzkiej.
W szesnastym i siedemnastym wieku Rzeczpospolita była jednym z najpotężniejszych krajów świata. Oprócz potęgi gospodarczej i wojskowej była to oaza tolerancji na mapie Europy, rozdzieranej gorszącymi wojnami, najczęściej jednych chrześcijan z innymi chrześcijanami.
Ale Polacy nie za dobrze funkcjonują, gdy jest im dobrze i stopniowo dochodziło do podziałów, których objawem była na przykład dyskryminacja różnych grup społecznych, takich jak mieszczanie a potem i mniejszości narodowe.
W końcu Ukraińcy się zbuntowali i wybrali kuratelę Rosji zamiast dotychczasowej Polski. To wzmocniło Rosję tak, że sto lat potem zainicjowała rozbiory Polski. Czy to nas czegoś nauczyło? No na pewno nie wyznawców facecika o staropolskim nazwisku Mentzen.
Największa część Polski dostała się Rosji, a ta stosuje zasadę divide et impera, czyli dziel i rządź. Bezrozumnej gawiedzi łatwo powiedzieć: „Wszystkiemu winni Ukraińcy albo ogólnie cudzoziemcy.”
Po pierwszej wojnie światowej odzyskaliśmy niepodległość. Potraficie sobie wyobrazić, jak się wtedy różniliśmy między sobą. W 1920 roku walczyliśmy ze Związkiem Radzieckim o świeżo odzyskaną niepodległość, a w naszym wojsku nawet komendy były inne, w zależności od zaboru.
Kilka lat temu czytałem w czasopiśmie Wiedza i Życie, że jeśli na mapie dzisiejszej, podkreślę dzisiejszej Polski zaznaczymy na czerwono gminy, gdzie wciąż ponad 15% domów nie ma ubikacji wewnątrz, to uzyskamy zaznaczony obszar zaboru rosyjskiego. Po stu latach!
Mimo tych różnic pokonaliśmy Armię Czerwoną, dowodząc tego, że jesteśmy świetni, kiedy sytuacja jest beznadziejna.
No ale kiedy odzyskaliśmy niepodległość i zaczęło się robić się fajnie, to znów kłótniom i sporom nie było końca. Doprowadziło to nawet do zabójstwa prezydenta Narutowicza.
Sam zabójca, Niewiadomski pewnie i był psychiczny, ale gdyby go nie podpuszczali tacy podżegacze jak na przykład teraz samozwańczy obrońcy granic, czy też organizatorzy marszu przeciw cudzoziemcom, to pewnie nic by się nie stało.
Paweł Adamowicz, prezydent Gdańska też został zamordowany przez niezrównoważonego psychicznie Stefana Wilmonta, który jak potem zeznał, został zainspirowany przez Kościół Katolicki, głoszący na ambonach, że Wielka Orkiestra Świątecznej pomocy jest wstrętna, bo odwodzi Polaków od płacenia na zależną od kościoła Caritas i pieniążki trafiają na oddziały szpitalne, zamiast do naszego ulubionego kościoła.
Ale wróćmy do lat dwudziestych. W 1926 roku obóz Józefa Piłsudskiego ogłosił sanację, co znaczy uzdrowienie narodu polskiego.
Podstawą doktryny sanacyjnej było założenie o podziale ludzi na dwie kategorie, większość społeczeństwa i dominującą nad nią mniejszość, która podejmuje w państwie najważniejsze decyzje.
Taki podział na mądrych i głupich jest niewątpliwie faktem społecznym, ale nie może to być podstawa doktryny państwowej, bo od razu rodzi się pytanie, kto ma decydować o tym, kto do której grupy należy.
W Anglii w latach czterdziestych Winston Churchill powiedział, że Anglia to 50 milionów idiotów rządzonych przez 10 tysięcy mądrych ludzi. No tak, ale oni mają wielowiekowe doświadczenia w wyborze tych mądrali.
My nie mamy takiego szczęścia i u nas do polityki idą przeważnie ci, co im się nie udało gdzie indziej z powodu braków w intelekcie.
Najlepszym przykładem jest Jarosław Kaczyński, któremu nie udało się nawet zrobić matury w normalnym trybie.
A potem utworzył partię, dbając by żadem z jej członków nie przewyższał jego mizernego poziomu intelektualnego.
Powiecie: „Jak to? Przecież skończył studia na Uniwersytecie i zrobił doktorat.”
No tak. Ja zdawałem na studia mniej więcej w tym samym czasie co on. To były czasy powojennego wyżu demograficznego i na wszystkie wydziały uczelni było po 5 a nawet 10 kandydatów na jedno miejsce. Z wyjątkiem Wydziału Prawa i Administracji UW, który miał opinię szkoły dla aparatczyków i dlatego liczba chętnych nie przewyższała liczby miejsc.
Jarosław ukończył ten wydział, a potem zrobił doktorat zatytułowany: „Rola ciał kolegialnych w kierowaniu szkołą wyższą.”
Naukowym odkryciem Jarosława było stwierdzenie, że władze mają prawo zawieszać działalność organizacji, o ile uznają to za stosowne.
W przeciwieństwie do brata nie powoływał się w niej na Marksa czy Lenina.
Za to cytował często Władysława Gomułkę, Bolesława Bieruta, Józefa Cyrankiewicza i innych takich geniuszy.
Rajmund Kaczyński, ojciec bliźniaków powiedział kiedyś: „Boże chroń Polskę od tego by moi synowie dostali się do władzy.”
Ale cofnijmy się nieco w czasie.
Okupacja niemiecka, a potem PRL dały kres temu, opartemu na podziałach, uzdrawianiu narodu przez sanację.
Po wojnie, w czasach komunizmu nauka jedności też szła nam opornie.
W 1968 roku na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęły się wydarzenia marcowe, czyli de facto powstanie przeciw władzy komunistycznej. Podczas premiery „Dziadów” Mickiewicza w pobliskim Teatrze Polskim, publiczność
w obecności ambasadora ZSRR skandowała hasła: „Niepodległość bez cenzury.” oraz „Wolna sztuka. Wolny teatr.”
Robotnicy jednak nie mieli ochoty walczyć w imię tych haseł.
O wywołanie tej rewolty ostatecznie oskarżono Żydów, zgodnie z zasadą dziel i rządź. Było to ewidentnie zainspirowane przez Związek Radziecki, który wtedy liczył na wpływy wśród państw arabskich, a Izrael im w tym bruździł.
Dwa lata potem robotnicy w Stoczni Gdańskiej wystąpili przeciwko władzy komunistycznej.
Pamiętając o wydarzeniach sprzed dwóch lat, inteligencja w ramach zemsty nie poparła robotników.
Dopiero po antyustrojowych wystąpieniach robotników w Radomiu i Ursusie w 1976 roku, inteligencja postanowiła, że jednak nie będzie się tylko przyglądać i powstał KOR. Komitet Obrony Robotników.
Doprowadziło to w końcu do powstania 4 lata potem Solidarności. W ciągu ośmiu lat jej działania, najpierw oficjalnego, a potem w podziemiu, doprowadziła ona do takiej jedności narodu, że nawet wszystkowiedząca bezpieka nie była w stanie tego oszacować i nieostrożnie zgodziła się na częściowo wolne wybory 4 czerwca 1989 roku.
One były bardzo częściowo wolne. Na 160 miejsc w sejmie mogli kandydować wszyscy, a na pozostałe 300 tylko ludzie związani z władzą.
W pierwszej turze wyborów obsadzono to 160 miejsc wyłącznie kandydatami Solidarności, a na te 300 miejsc dla władzy żaden z kandydatów nie osiągnął nawet wymaganego progu 50%.
W drugiej turze wybierano te 300 miejsc przy frekwencji 25%. Niech się wybierają sami.
W tej beczce miodu jest jednak łyżka dziegciu. W pierwszej turze wzięło udział niecałe 63% Polaków. Pozostali mieli to gdzieś.
Ta druga połowa 1989 roku to był niesamowity zamęt. W komunizmie nic nie było można, a teraz co kto się zabierał za co, to się okazywało, że można.
Tuż przed wakacjami dostałem paszport.
Do tej pory dostawałem go co trzeci raz, a wtedy wynikało z tego algorytmu, że nie powinienem go dostać, więc nie miałem nawet żadnych planów. Pojechałem do Berlina i kupiłem w hurtowni banany. Tyle ile wejdzie do małego fiata.
W drodze powrotnej, po całej nocy w samochodzie stanąłem przed Halą Mirowską i sprzedałem te banany w 2 godziny. Kolejka miała ze sto metrów i co drugi klient pytał się ile można kupić i był zaszokowany tym, że nie ma żadnych limitów.
28 października 1989 roku w co dzień to mniej komunistycznym „Dzienniku Telewizyjnym” Joanna Szczepkowska oznajmiła: „Proszę Państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm”.
A 12 dni potem zburzono mur berliński.
Mimo to, ludzie generalnie nie mogli uwierzyć, że to już koniec komunizmu. Ja kiedy usłyszałem wypowiedź Szczepkowskiej, pomyślałem sobie, co prawda z ogromną sympatią: „Ale głupia siksa.”
Ludzie oczekiwali interwencji Związku Radzieckiego, takiej jak w 1956 roku na Węgrzech czy w 1968 w Czechosłowacji. Wejdą czy nie wejdą. Słyszało się każdego dnia.
Pamiętam taki wierszyk. A może to była piosenka.
Tadeusz z Zosią do lasu pomyka
Wzięli dwa piwa i trochę wałówki
Patrzą a tutaj, na skraju kocyka
Czerwone stoją mrówki.
Wejdą, nie wejdą, wejdą nie wejdą?
To jednak była piosenka.
27 października 1991 roku odbyły się w Polsce pierwsze po wojnie wolne wybory.
A potem to już zaczęliśmy się dzielić.
W dziedzinie gospodarczej Leszek Balcerowicz usiłował znieść wszelkie możliwe ograniczenia, a to była tytaniczna robota.
Przykładowo, teraz numer KRS dostaje się automatycznie przy zakładaniu firmy, które trwa najwyżej godzinę. A na początku lat dziewięćdziesiątych, aby wyrobić sobie ten numer w KRS należało o drugiej w nocy, a na pewno nie po czwartej, pojechać na ulicę Racławicką i ustawić się w kolejce.
O ósmej rano cieć otwierał drzwi i kolejka, zachowując kolejność wchodziła karnie na czwarte piętro, gdzie siedziała urzędniczka i pomagała wypełnić kilkustronicowy formularz.
Pierwsze pytanie było najprostsze i brzmiało: „Data zaszłości przedmiotu.”
Ten KRS to był jeden z dziesięciu kroków, które należało przejść przy zakładaniu malutkiej firmy.
Druga frakcja twierdziła, że nie ma co ułatwiać działalności gospodarczej, bo przedsiębiorcy i tak na pewno będą oszukiwać wszystkich, a państwo przede wszystkim.
Adam Glapiński, późniejszy prezes Narodowego Banku Polskiego stał na stanowisku, że każda działalność gospodarcza powinna wymagać odpowiedniej licencji.
Krawcowa, nie wystarczy, że umie szyć. Musi mieć na to urzędową koncesję. Podobnie szewc, mechanik czy zegarmistrz.
Wszystko to już było. W ostatnim stuleciu przed rozbiorami, szczególnie w miastach pojawiały się kolejne regulacje dotyczące działalności gospodarczej.
Na przykład, aby zostać szewcem trzeba było przez sześć lat terminować u majstra. W pierwszym roku to było mycie podłóg, w drugim obieranie kartofli. W trzecim roku uczeń roznosił uszyte buty pod wskazane adresy. A przez ostatnie dwa lata uczył się szyć buty.
Potem trzeba było zapisać się do cechu, który jednak dbał o interes dotychczasowych szewców, dyskryminując nowych. I tak dalej i tak dalej na każdym kroku.
Odpowiedzią na te debilizmy było powstawanie jurydyk. Wokół Warszawy było ich 21.
Jurydyki to były wioski, powstające wokół większych miast, gdzie osiedlali się ówcześni przedsiębiorcy, głównie Żydzi, którzy mieli w miastach jeszcze dodatkowe utrudnienia w związku z ich narodowością.
W jurydykach… szewcem mógł zostać ten, kto… no nie zgadniecie,… no ten kto… umie szyć buty.
Jedna z takich jurydyk powstała w 1702 roku w tym miejscu, gdzie teraz jest palma na rondzie de Gaulle`a.
Nazywała się Bożydar Kałęczyn. Bożydar, bo tak chciał właściciel terenu a Kałęczyn, bo tak się nazywała pobliska wioska.
W jurydyce tej Żydzi zajmowali się drobnym handlem. Na początku to był smród, bród i ubóstwo, a także błoto po kolana z powodu wylewów rzeczki Żurawki. Dziś tam jest ulica Żurawia.
Warszawa wtedy kończyła się dwa kilometry dalej, ale Warszawiacy chodzili tu na zakupy, bo ze względu na brak podatków było tu taniej, tak samo jak na Stadionie Dziesięciolecia trzysta lat potem.
Kiedyś jeden młody spytał kolegi, gdzie on idzie, a ten z warszawską swadą
odpowiedział,: „No idę w te Aleje Jerozolimskie.”
I… przyjęło się. Nawet działający tam Żydzi woleli tę nazwę niż, dla nich nie do wymówienia, ten Bożydar Kałęczyn.
W kolejnych latach jurydyka ta robiła się coraz bogatsza, a tuż przed rozbiorami kupcy warszawscy… spalili ją. Bo czemu nie?
Żydzi przenieśli się wtedy w okolice dzisiejszego placu Zbawiciela, gdzie założyli jurydykę o nazwie Nowa Jerozolima. Dziś ulica łącząca te dwa miejsca to Aleje Jerozolimskie. Nikt dziś nie pamięta, że to był sarkazm.
Wyobrażacie sobie, jaka to wtedy była ta Polska?
Nie wydaje Wam się, że nieco podobna do dzisiejszej?
Tamta Polska skończyła się 10 lat potem rozbiorami.
W Polsce przedrozbiorowej Rosja przekupywała gotówką posłów na sejm, by głosowali, tak jak ona chce. Teraz to jest niepotrzebne. Połowa elit politycznych działa na rzecz Rosji, nie mając o tym zielonego pojęcia.
Myślicie, że Rosjanie zmartwili się, gdy politycy, jak im się to wydaje patrioci, ogłosili, że należy przestać pomagać Ukraińcom?
Myślicie, że Rosjanie wpadli w rozpacz, gdy PiS i Konfederacja ogłosiły, że Wspólnota Europejska jest be?
Pomyślcie o uczuciach Rosjan, którzy przyglądali się Macierewiczowi, jak rezygnuje z francuskich helikopterów wojskowych. Jemu to się tak udało, że do dziś ich nie mamy, a nawet nie mamy mieć.
A kiedy Macierewicz, likwidując WSI, ujawnił listę polskich tajnych agentów, to Rosjanie pewnie z przyczyn honorowych nie brali jej pod uwagę w swoich przyszłych działaniach. No chyba, żeby brali.
Być może Macierewicz nie zrobił tego wszystkiego z głupoty, ale dlatego, że jest on uwikłany w różnego rodzaju relacje z rosyjskimi służbami, o czym napisał Tomasz Piątek w książce zatytułowanej „Macierewicz i jego tajemnice” z 2017 roku.
Macierewicz nie jest takim idiotą na jakiego wygląda. Najlepszym dowodem jest jego dość abstrakcyjny pomysł, że to Rosjanie zestrzelili samolot z Lechem Kaczyńskim.
Bracia Kaczyńscy rozmawiali telefonicznie na 20 minut przed katastrofą.
Jak potem zeznał Jarosław w prokuraturze, nie rozmawiali o mgle. Czyli musiał kłamać. Dlaczego? Mogę się założyć, że kazał bratu lądować bez względu na wszystko.
Przez pierwsze dni po katastrofie obwiniał się za śmierć brata bliźniaka. Nikt kto nie jest bliźniakiem, nie potrafi wyobrazić sobie ogromu tej traumy.
A tu nagle… pojawia się facet i mówi: „To nie ty. To Ruscy zestrzelili ten samolot.”
To legło u podstaw kariery tego może i znerwicowanego faceta, ale na pewno nie debila.
Franciszkanin Ojciec Klimuszko przepowiedział tuż przed utworzeniem Solidarności, że Polskę czeka 50 wspaniałych lat.
Jak teraz widać zaczęły się one w 1989 roku, a skończą się za niewiele więcej niż 10 lat. Pewnie tak samo i z grubsza z takich samych powodów, jak skończyła się kiedyś Polska przedrozbiorowa.
Hm.
Ja znam rosyjski, ale Wy uczcie się go pilnie, macie na to jeszcze 10 lat.